wtorek, 29 września 2009

Kto wcześnie wstaje...

...temu się nudzi, więc z braku lepszych zajęć, nadrabia zaległości.




Do moich koncertowych zdobyczy jakiś czas temu dołożyłam dwóch artystów, uchodzących za swoiste gwiazdy muzyki elektronicznej. Pomimo, iż tworzą oni zupełnie różne rodzaje tego gatunku, zarówno ich koncerty, jak i aspekt pozamuzyczny, mają wiele wspólnego. Mam tu na myśli Karin Dreijer Andersson, znanej jako wokalistkę The Knife, a obecnie również z solowego projektu Fever Ray, oraz Richarda Davida Jamesa, twórcy niezliczonych projektów - najlepiej znany jako Aphex Twin. Co łączy tych państwa? Na pewno nie muzyka, Fever Ray, który miałam okazję zobaczyć, to przede wszystkim łagodny ambient, Aphex z kolei, to... No, właśnie. Twórczości Richarda nie da się jednoznacznie zakwalifikować. Z pewnością najlepiej są znane jego dokonania ambientowe [Selected Ambient Works], ale 'hitami' stawały się kawałki czysto IDM-owe ["Windowlicker" i "Come to Daddy"]. Przewrotność Aphexa widać na każdym kroku - niby dużo gra, koncertuje, jest częstym bywalcem najlepszych europejskich klubów, a mimo to, ma gdzieś zdanie fanów i od wielu lat po prostu 'robi swoje'. Podobnie jest z Karin. Uwielbienie fanów nie przeszkadza jej w zachowaniu odpowiedniego dystansu i powściągliwości w relacjach z nimi. Muzycznie również ich nie rozpieszcza - chłodne, klimatyczne dźwięki sprawiają, że jest to muzyka mniej przystępna, niż choćby wspomniany przeze mnie wcześniej The Knife.

Miało być koncertowo, a zatem: panie przodem.

Koncert Fever Ray był dla mnie główną atrakcją drugiego dnia Festiwalu Nowa Muzyka w Katowicach. Przyznaję bez bicia. Ani The Knife, ani Fever Ray nie są projektami, których słucham na co dzień, ba, nigdy w żaden się jakoś specjalnie nie wkręciłam. Jednak cała otoczka towarzysząca obu, rozbudza ciekawość i chęć zobaczenia przynajmniej jednego z nich, a ponieważ uczestnictwo w koncercie The Knife graniczy z cudem, zaproszenie Karin solo okazało się świetnym przedsięwzięciem. Scena, na której miała pojawić się Szwedka, już na kilka godzin przed występem była przygotowana na jej nadejście. Staromodne lampy, dywany już wtedy wskazywały, że może być to koncert niezwykły. I takim był w istocie. Po raz pierwszy tego dnia, namiot, w którym odbywał się koncert, został zapełniony po brzegi. Niezawodny instynkt przepychacza po raz kolejny pozwolił mi na zobaczenie koncertu dokładnie, w każdym szczególe. Gdy na scenie na moment zgasły wszystkie światła i pojawili się muzycy, ubrani w interesujące stroje, wszyscy zasłoniętymi [lub pomalowanymi] twarzami, już wiedziałam, że ów koncert będzie niesamowitym doznaniem.


Fot. Marta B=aoejowska / AG

Gdzieś za plecami muzyków, zupełnie z tyłu, na samym końcu, pojawiła się sprawczyni całego zamieszania, ubrana w imitację niedźwiedziej skóry, przymocowanej do stelaża. Ok, nie spodziewałam się czegoś takiego. Nigdy nie potrafiłam wyobrazić sobie głosu Karin brzmiącego na żywo. Przyznam szczerze, że trochę się tego obawiałam, jednak zupełnie niepotrzebnie. Wokal Karin idealnie pasował do całego spektaklu, doskonale budując napięcie i współgrając z zapierającymi dech w piersiach pokazami laserów. Trwający ponad godzinę koncert, właściwie trudno jest nazwać koncertem. Dla mnie było to genialne, dopracowane w każdym detalu przedstawienie. Stroje, światła, zachowanie muzyków sprawiło, że było to niesamowite, wręcz mistyczne doznanie, które stawia koncert Fever Ray wysoko w rankingach moich najlepszych tegorocznych koncertów.

Gdy dowiedziałam się o planowanym występie Aphex Twina na krakowskim festiwalu Sacrum Profanum, bardzo się ucieszyłam. Bo lubię jego twórczość, bo fajnie byłoby potańczyć przy "Windowlickerze", bo to żywa legenda muzyki elektronicznej i kilka innych 'bo'. Dobra zacznę od początku, czyli momentu, w którym moja noga przekroczyła granicę huty im. T. Sendzimira. Lepszego miejsca na koncert Aphexa po prostu nie mogłam sobie wymarzyć. Surowe, industrialne przestrzenie, świetnie oddawały klimat. Na środku wielkiej hali, w której miał się odbyć set, postawiono ptasie gniazdo - wysokie rusztowanie, z górną częścią otoczoną pleksiglasem. Cała hala mogła bez problemu pomieścić kilka tysięcy fanów, brawa dla organizatorów za tę lokalizację. Może wreszcie coś o muzyce. Grający na rozgrzewkę DJ serwował mieszankę broken beatów i IDM-u, wszystko oparte na beacie. Nieźle się zapowiada, pomyślałam wtedy. Gdy przed 22 na scenie pojawił się Aphex nie posiadałam się z radości, zapowiadał się dziki wieczór. Dziki to on może i był, owszem, ale na pewno nie tak, jakbym sobie tego życzyła. Trwający blisko dwie godziny set był istnym popisem jungle. Aphex prawie w ogóle nie grał utworów opartych na beacie [no, może grał tak jakieś 20 minut], nie można było tańczyć, ba! Trudno było się do tego rytmicznie pobujać! Byłam zawiedziona, bo nie tego się spodziewałam, pierwszy koncert Aphexa w Polsce, więc mógłby przypodobać się publiczności... Taa, przecież to Richard James. On ma gdzieś sympatię publiczności. Dopiero, gdy to do mnie dotarło i po wyjaśnieniu mi wszystkiego przez kolegę, zrozumiałam, o co tak naprawdę chodzi. Dopracowane, świetlne przedstawienie, lasery w roli głównej, promienie przecinające całą halę wzdłuż i wszerz, animacje rodem ze znanego wszystkim Commodore 64, nie mające sensu figury geometryczne nakładające się na siebie w niezrozumiałych kombinacjach miały na celu zahipnotyzowanie widzów. I to się udało. Gdy na telebimach pojawiła się twarz Richarda zniekształcana, jak w teledysku do "Come to Daddy", której towarzyszyło spowolnione miauczenie kota, dźwięk pianina, odgłos dziewczynki i Bóg wie co jeszcze, nie mogłam oderwać wzroku.

o tym mowa


Przez cały set, Richard tylko raz oderwał wzrok od laptopa. Tak, jakby chciał udowodnić, że wbrew temu co widzimy i słyszymy, kontroluje ten chaos i ma doskonałą świadomość tego, jak nieprzystępne dźwięki może generować. Jego skupienie na generowaniu dziwnych dźwięków, jeszcze bardziej budowało atmosferę. Psychodeliczne show, jakim uraczył mnie Aphex dosłownie zmieliło mi mózg, nie spałam następnej nocy, kolejnej śniła mi się wspomniana twarz Ryśka... Do tej pory mnie przeraża i jednocześnie fascynuje. Byłam na koncercie piątkowym, podobno w sobotę było jeszcze bardziej porąbanie.


PS
Aphex rządzi moim foobarem.