poniedziałek, 5 października 2009

Buńczuczny*

Redaktor: - Co myślisz o zespołach rockowych, takich jak Radiohead, które twierdzą, że inspirują się Twoją twórczością?

Rysiek: - Pewni artyści mogą lubić moją muzykę, bo po prostu sami nie są w stanie jej nagrać, nie mają takiego sprzętu i możliwości.

Przeczytane w październikowej Machinie.


*przen. zawadiacki, pewny siebie, wyzywający.

czwartek, 1 października 2009

Utalentowany Pan Gosling



W życiu jest tak, że czasami zachwycają cię rzeczy, po których nigdy byś się tego nie spodziewał/a. Urzekają cię, choć nie wiesz dlaczego. Taka sytuacja przytrafiła mi się niedawno, podczas przesłuchiwania imiennej płyty Dead Man's Bones. To nie mój klimat, wolę jak z głośników uderzają mocne rytmy z 'grubym basem'. A tu taka niespodzianka. Tak naprawdę postanowiłam sprawdzić ten album tylko ze względu na Ryan'a Gosling'a, którego do tej pory podziwiałam za talent aktorski, a teraz odkrył swój kolejny talent - jest świetnym wokalistą i muzykiem [gra na pianinie i gitarze]. Skład Dead Man's Bones uzupełnia jeszcze Zach Shields.



Muzyka Dead Man's Bones to wyrafinowany, amerykański folk, nad którym krąży duch The Doors [co najlepiej słychać w kawałku "In the Room Where You Sleep"]. Całość jest bardzo oszczędna, wręcz minimalistyczna. Utwory grane są na dwa instrumenty [pianino, perkusja, gitara i instrumenty dęte w różnych kombinacjach]. Absolutnym strzałem w dziesiątkę jest współpraca Dead Man's Bones z chórem dziecięcym. Brzmi to po prostu fenomenalnie - utwory takie jak "Pa Pa Power" [mój absolutny faworyt], czy najbardziej znany utwór DMB, "Lose Your Soul" bez chóru nie brzmiały by tak dobrze. Niemal każdy z dwunastu utworów na płycie czymś mnie urzekł. Może to głos Goslinga, może to przyjemne melodie, a może dziecięcy chór, w każdym razie wiem, że ten album często będzie gościł w moich słuchawkach podczas długich, październikowych wieczorów.

wtorek, 29 września 2009

Kto wcześnie wstaje...

...temu się nudzi, więc z braku lepszych zajęć, nadrabia zaległości.




Do moich koncertowych zdobyczy jakiś czas temu dołożyłam dwóch artystów, uchodzących za swoiste gwiazdy muzyki elektronicznej. Pomimo, iż tworzą oni zupełnie różne rodzaje tego gatunku, zarówno ich koncerty, jak i aspekt pozamuzyczny, mają wiele wspólnego. Mam tu na myśli Karin Dreijer Andersson, znanej jako wokalistkę The Knife, a obecnie również z solowego projektu Fever Ray, oraz Richarda Davida Jamesa, twórcy niezliczonych projektów - najlepiej znany jako Aphex Twin. Co łączy tych państwa? Na pewno nie muzyka, Fever Ray, który miałam okazję zobaczyć, to przede wszystkim łagodny ambient, Aphex z kolei, to... No, właśnie. Twórczości Richarda nie da się jednoznacznie zakwalifikować. Z pewnością najlepiej są znane jego dokonania ambientowe [Selected Ambient Works], ale 'hitami' stawały się kawałki czysto IDM-owe ["Windowlicker" i "Come to Daddy"]. Przewrotność Aphexa widać na każdym kroku - niby dużo gra, koncertuje, jest częstym bywalcem najlepszych europejskich klubów, a mimo to, ma gdzieś zdanie fanów i od wielu lat po prostu 'robi swoje'. Podobnie jest z Karin. Uwielbienie fanów nie przeszkadza jej w zachowaniu odpowiedniego dystansu i powściągliwości w relacjach z nimi. Muzycznie również ich nie rozpieszcza - chłodne, klimatyczne dźwięki sprawiają, że jest to muzyka mniej przystępna, niż choćby wspomniany przeze mnie wcześniej The Knife.

Miało być koncertowo, a zatem: panie przodem.

Koncert Fever Ray był dla mnie główną atrakcją drugiego dnia Festiwalu Nowa Muzyka w Katowicach. Przyznaję bez bicia. Ani The Knife, ani Fever Ray nie są projektami, których słucham na co dzień, ba, nigdy w żaden się jakoś specjalnie nie wkręciłam. Jednak cała otoczka towarzysząca obu, rozbudza ciekawość i chęć zobaczenia przynajmniej jednego z nich, a ponieważ uczestnictwo w koncercie The Knife graniczy z cudem, zaproszenie Karin solo okazało się świetnym przedsięwzięciem. Scena, na której miała pojawić się Szwedka, już na kilka godzin przed występem była przygotowana na jej nadejście. Staromodne lampy, dywany już wtedy wskazywały, że może być to koncert niezwykły. I takim był w istocie. Po raz pierwszy tego dnia, namiot, w którym odbywał się koncert, został zapełniony po brzegi. Niezawodny instynkt przepychacza po raz kolejny pozwolił mi na zobaczenie koncertu dokładnie, w każdym szczególe. Gdy na scenie na moment zgasły wszystkie światła i pojawili się muzycy, ubrani w interesujące stroje, wszyscy zasłoniętymi [lub pomalowanymi] twarzami, już wiedziałam, że ów koncert będzie niesamowitym doznaniem.


Fot. Marta B=aoejowska / AG

Gdzieś za plecami muzyków, zupełnie z tyłu, na samym końcu, pojawiła się sprawczyni całego zamieszania, ubrana w imitację niedźwiedziej skóry, przymocowanej do stelaża. Ok, nie spodziewałam się czegoś takiego. Nigdy nie potrafiłam wyobrazić sobie głosu Karin brzmiącego na żywo. Przyznam szczerze, że trochę się tego obawiałam, jednak zupełnie niepotrzebnie. Wokal Karin idealnie pasował do całego spektaklu, doskonale budując napięcie i współgrając z zapierającymi dech w piersiach pokazami laserów. Trwający ponad godzinę koncert, właściwie trudno jest nazwać koncertem. Dla mnie było to genialne, dopracowane w każdym detalu przedstawienie. Stroje, światła, zachowanie muzyków sprawiło, że było to niesamowite, wręcz mistyczne doznanie, które stawia koncert Fever Ray wysoko w rankingach moich najlepszych tegorocznych koncertów.

Gdy dowiedziałam się o planowanym występie Aphex Twina na krakowskim festiwalu Sacrum Profanum, bardzo się ucieszyłam. Bo lubię jego twórczość, bo fajnie byłoby potańczyć przy "Windowlickerze", bo to żywa legenda muzyki elektronicznej i kilka innych 'bo'. Dobra zacznę od początku, czyli momentu, w którym moja noga przekroczyła granicę huty im. T. Sendzimira. Lepszego miejsca na koncert Aphexa po prostu nie mogłam sobie wymarzyć. Surowe, industrialne przestrzenie, świetnie oddawały klimat. Na środku wielkiej hali, w której miał się odbyć set, postawiono ptasie gniazdo - wysokie rusztowanie, z górną częścią otoczoną pleksiglasem. Cała hala mogła bez problemu pomieścić kilka tysięcy fanów, brawa dla organizatorów za tę lokalizację. Może wreszcie coś o muzyce. Grający na rozgrzewkę DJ serwował mieszankę broken beatów i IDM-u, wszystko oparte na beacie. Nieźle się zapowiada, pomyślałam wtedy. Gdy przed 22 na scenie pojawił się Aphex nie posiadałam się z radości, zapowiadał się dziki wieczór. Dziki to on może i był, owszem, ale na pewno nie tak, jakbym sobie tego życzyła. Trwający blisko dwie godziny set był istnym popisem jungle. Aphex prawie w ogóle nie grał utworów opartych na beacie [no, może grał tak jakieś 20 minut], nie można było tańczyć, ba! Trudno było się do tego rytmicznie pobujać! Byłam zawiedziona, bo nie tego się spodziewałam, pierwszy koncert Aphexa w Polsce, więc mógłby przypodobać się publiczności... Taa, przecież to Richard James. On ma gdzieś sympatię publiczności. Dopiero, gdy to do mnie dotarło i po wyjaśnieniu mi wszystkiego przez kolegę, zrozumiałam, o co tak naprawdę chodzi. Dopracowane, świetlne przedstawienie, lasery w roli głównej, promienie przecinające całą halę wzdłuż i wszerz, animacje rodem ze znanego wszystkim Commodore 64, nie mające sensu figury geometryczne nakładające się na siebie w niezrozumiałych kombinacjach miały na celu zahipnotyzowanie widzów. I to się udało. Gdy na telebimach pojawiła się twarz Richarda zniekształcana, jak w teledysku do "Come to Daddy", której towarzyszyło spowolnione miauczenie kota, dźwięk pianina, odgłos dziewczynki i Bóg wie co jeszcze, nie mogłam oderwać wzroku.

o tym mowa


Przez cały set, Richard tylko raz oderwał wzrok od laptopa. Tak, jakby chciał udowodnić, że wbrew temu co widzimy i słyszymy, kontroluje ten chaos i ma doskonałą świadomość tego, jak nieprzystępne dźwięki może generować. Jego skupienie na generowaniu dziwnych dźwięków, jeszcze bardziej budowało atmosferę. Psychodeliczne show, jakim uraczył mnie Aphex dosłownie zmieliło mi mózg, nie spałam następnej nocy, kolejnej śniła mi się wspomniana twarz Ryśka... Do tej pory mnie przeraża i jednocześnie fascynuje. Byłam na koncercie piątkowym, podobno w sobotę było jeszcze bardziej porąbanie.


PS
Aphex rządzi moim foobarem.

niedziela, 30 sierpnia 2009

Nadrabiania zaległości ciąg dalszy.

27.08 rano: Queens of The Stone Age - Feel Good Hit of The Summer może to dlatego, że dzień wcześniej zastanawiałam się usilnie co jest między marihuaną, a alkoholem ;]

Cały tekst:
Nicotine, valium, vicodin, marijuana, ecstacy, and alcohol
Nicotine, valium, vicodin, marijuana, ecstacy, and alcohol
Nicotine, valium, vicodin, marijuana, ecstacy, and alcohol
Nicotine, valium, vicodin, marijuana, ecstacy, and alcohol
Co-co-co-co-co-cocain
Co-co-co-co-co-cocain

i na żywo, Big Day Out 2003:


28.08 Trent Reznor, Peter Murphy, TV On the Radio - Dreams, szczególnie ostatnia partia Murphy'ego

Sesja z 2006 roku:


29.08 The Knife - Heartbeat, pewnie przez Karin. I tak już zostało cały dzień.


THE KNIFE - Heartbeats

piątek, 28 sierpnia 2009

ADHD na scenie

Jestem winna zaległą relację z mojego pierwszego Coke Live Music Festival. Uczestniczyłam w jednym dniu tej imprezy, konkretnie drugiego dnia, podczas którego na scenie miał pojawić się Lupe Fiasco.

Organizacja, jak przystało na Alter Art, wzorowa. Moim zdaniem, jak na taki festiwal, było dość mało ludzi, chociaż dla mnie była to niewątpliwie zaleta tej imprezy.

Koncerty: O.S.T.R. [po raz nie wiem który], Gentleman, wspomniany już Lupe, częściowo 50 Cent [oj, chciałam chwilę popompować ;]] i na koniec Warszafski Deszcz.

Koncerty Ostrego chyba nie są w stanie mnie już zaskoczyć. I choć tym razem Ostry nie denerwował mnie tak bardzo swoimi opowiastkami, to występ ten nie różnił się znacznie od tego Opener'owego. Był tylko trochę krótszy, zatem nie będę się za bardzo nad nim rozwodzić.

Chwila przerwy i przy zachodzie słońca oglądałam występ niemieckiego reggae'owego zespołu Gentleman. Zaczęło się fajnie. Energicznie, skocznie, tanecznie, ale z czasem było już tylko coraz gorzej. Po 5 kawałku miałam wrażenie, że wciąż grają ten sam utwór. Zawsze uważałam, że nie nadaję się do słuchania reggae, zatem, jak dla mnie, nuda.

Po Gentlemanie przyszła pora na koncert wieczoru i występ, dla którego znalazłam się na Coke Festival, czyli Lupe Fiasco. Na scenie ten człowiek jest po prostu istnym wulkanem energii, cały czas skacze, robi w powietrzu dziwne akrobacje i fikołki. Muzycznie wszystko brzmiało bardzo dobrze, a warto tu nadmienić, że Lupe był wspomagany na scenie tylko przez DJ-a i perkusistę. Nie zabrakło znanych hitów, jak "Superstar", "Kick, push" i "Paris Tokyo", a także mniej znanych - "Streets on Fire" i "Hello/Goodbye". Lupe zagrał nawet pochodzący z jeszcze nie wydanego albumu utwór "Shining Down", który został świetnie przyjęty przez krakowską publikę. Nie zabrakło zabawy z publicznością w "Czy wiecie kim jestem?", podczas której mogliśmy usłyszeć m.in. "Touch the Sky" Kanye'a West'a, w którym Lupe udziela się na wokalu. Generalnie Lu wydawał się być zadowolony z przyjęcia, jakie zgotowała mu polska publiczność i na pewno się na niej nie zawiódł.


Do końca nie wiem, co robiłam na koncercie 50 Centa, ale oglądanie go w towarzystwie niejakiego Liroya [tak, tego od scyzoryka] uważam za jedno z bezcennych doświadczeń życiowych ;]
Na koniec wieczoru udałam się na koncert legendy polskiego hip-hopu, czyli Warszafskiego Deszczu.Tede i Numer Raz dość długo kazali na siebie czekać, ale zdecydowanie było warto. Nie wiem, czy to zasługa publiczności, czy wspólnego wysiłku naszego i WFD, ale jak dla mnie, był to koncert wieczoru. Niesamowita atmosfera - niby nic, 4 MC's, dwóch DJ-ów, jednak to, co działo się na scenie, a w szczególności przed nią po prostu mną wstrząsnęło. Oficjalnie wszem i wobec: JESTEM FANKĄ WFD. Dziękuję.

* oba zdjęcia: Mateusz Skwarczek/ Agencja Gazeta

środa, 26 sierpnia 2009

Podobno 10% ludzkości budzi się rano, mając w głowie jakąś piosenkę. 20% ludzkości ma w głowie jakiś utwór cały czas. Przez cały dzień, takiemu osobnikowi może "przewinąć się" nawet milion różnych melodii. Nie pamiętam, kiedy zaczęło się to u mnie, ale było to dość dawno. Rozpoczynam więc nowy cykl, w którym będę zamieszczać kawałki, które huczą mi w głowie rano.

Dzisiaj (26.08) było to Arcade Fire - No Cars Go. Tu genialne wykonanie z Glastonbury z 2007 roku.



I jeszcze utwór z wczoraj, przed Radiohead. David Bowie - Alabama Song, o którą prawie pokłóciłam się z Wyspą, ale na szczęście konflikt rozstrzygnęła Dominika. Tak, to jest cover The Doors :) Wykonanie z 2002 roku z koncertu w Berlinie.

+ 300 lansu




Byłam na Radiohead. Na koncercie, który już, moim zdaniem słusznie, został ogłoszony koncertem roku. Yorke i spółka zagrali dla 40 tysięcy ludzi zgromadzonych na poznańskiej Cytadeli. Wszystko zaczęło się kilka minut po godzinie 21, kiedy cały zespół pojawił się na scenie, przy towarzyszącym mu deszczu świetlnym. Zaczęli od "15 Step". How come i end up when I started? Thom Yorke na scenie, pod sceną istne szaleństwo. Oto stoi przed nami lider najważniejszego zespołu świata. Dla wielu fanów Radiohead to z pewnością jeden z najwspanialszych momentów ich życia.

Cały set oparty był głównie o kawałki z "Hail to the Thief" i "In Rainbows". Nie zabrakło zatem takich utworów, jak: "There There", "2+2=5" i "Myxomatosis" z tej pierwszej, a także m.in. "All I need", "Nude", "Reckoner", "Jigsaw Falling Into Place" z ostatniego albumu Radiowców. Resztę gigu wypełniały najbardziej znane utwory [żeby nie używać słowa "hity"], a więc "Karma Police", "The National Anthem", "Paranoid Android" i, przyznam szczerze, najbardziej wyczekiwane przeze mnie wykonanie "Idioteque" [THIS IS REALLY HAPPENING], gdzie Yorke zawsze wykonuje swój uroczo pokraczny taniec.

Thom Yorke okazał się zresztą świetnym showmanem. Wiadomo, jak niemal każdy lider zespołu, przykuwał 98% uwagi publiczności. Gdzieś jacyś Greenwoodowie, mało widoczny O'Brien, schowany Phil Selway, a Yorke? Yorke tańczy, Yorke śpiewa, Yorke żartuje z publicznością, Yorke gra na gitarze, fortepianie, perkusji... Artysta kompletny, no, chyba, że weźmiemy pod uwagę jego brak zdolności lingwistycznych - z prostym "dziękuję bardzo" [dziekuja badzo] musiał mu pomagać Ed O'Brien, bo publiczność niezbyt wiedziała, co Yorke chce nam powiedzieć. Na jednej próbie zresztą się skończyło. Potem kilka razy padało "thank you", co polska publiczność za każdym razem nagradzała burzą oklasków.

Sauron Yorke:


Cały koncert Radiohead to genialnie wyreżyserowane show. Show stworzone za pomocą kilkunastu rur zamontowanych nad sceną... Efekty świetlne, które się na nich pojawiały, robiły niesamowite wrażenie, szczególnie wtedy, gdy ilustrowały teksty, lub gdy teksty stanowiły wizualizację [patrz: "Everything In Its Right Place"]. Kamerki zamieszczone w niektórych rurach pozwalały na śledzenie ruchów poszczególnych muzyków. Dodatkowo obraz z kamer był wyświetlany na telebimie, zawieszonym z tyłu sceny. Wrażenie robiła na mnie obsługa techniczna, która w ułamkach sekund zmieniała lub podstawiała kolejne instrumenty.

Dwa razy wychodzili na scenę, przy głośnym skandowaniu publiczności. Nie, żeby nas tak bardzo lubili, podobnie było w Czechach i Austrii, z jednym, ale niemałym wyjątkiem. Oni nie mieli "Creep"

Przed tym ostatnim kawałkiem Yorke wygłosił najdłuższy tego wieczoru monolog, mówiąc o tym, że nie wiedział, jakie piosenki znamy, a jakich nie [znaliśmy wszystkie], ale "if you don't know this one, it means, that we screwd". Pierwsze dźwięki, myślę "skądś to znam, ale to przecież niemożliwe". A jednak. W najśmielszych oczekiwaniach, układając swoją setlistę marzeń, nie przyszło mi do głowy, że mogę usłyszeć "Creep" na żywo. Przecież ten kawałek jest znany z tego, że niezwykle rzadko pojawia się na koncertach! To był zdecydowany ukłon w stronę polskiej publiczności, za to, że tak długo musieliśmy czekać na ich drugi koncert w naszym kraju. Było warto. Anglicy nie mieli u siebie "Creep" od 8 lat. Kiedy sobie to uświadomiłam, najzwyczajniej w świecie się rozryczałam. Było już dawno po koncercie Radiohead, ostatnim kawałkiem rozłożyli mnie na łopatki. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie mi dane ich zobaczyć.



Kilka słów o supporcie Radiohead, czyli koncercie zespołu Moderat. Przyznaję bez bicia, że z twórczością panów Apparata i Modeselektora zapoznawałam się na dzień przed koncertem. Ich występ bardzo pozytywnie mnie zaskoczył i podobał mi się o wiele bardziej, niż płyta. Świetne wizualizacje i przyjemna muzyka, sprawiły, że była to bardzo dobra zapowiedź Radiohead. Szkoda tylko, że Moderat grał tak wcześnie, gdy było jeszcze jasno, ponieważ ich klimat ich muzyki jest odczuwalny przy zgaszonym świetle. Nie mniej jednak, było to bardzo miłe koncertowe doświadczenie.


PS
Miastu Poznań dziękuję za organizację.

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Byłaś? A nie wyglądasz...

Takie słowa usłyszałam od znajomej, kiedy powiedziałam jej, że byłam na koncercie Nine inch Nails w Poznaniu. Nie wiedziałam, że żeby być trzeba wyglądać ale w porządku. Zostawmy tę kwestię.

Wydaje mi się, że O koncercie NIN w Polsce mogłabym i napisać książkę i nie powiedzieć nic. Dlaczego? Bo ładunek emocji dostarczony przez Reznora i spółkę jest wciąż nie do ogarnięcia.

Miało zacząć się niewinnie, od koncertu Aleca Empire, po którym, przyznaję otwarcie, nie wiedziałam czego się spodziewać. Teraz już wiem, że słowo "niewinnie" to ostatnie, jest ostatnim, jakiego użyłabym do opisania tego występu. Było głośno, mocno i agresywnie [czyli wszystko to, co tygryski lubią ostatnio najbardziej]. Minusem było nagłośnienie. W ogóle nie było słychać krzyków Aleca, nie mówiąc już o zrozumieniu tekstów. Mimo to, Alec, wspomagany muzycznie przez Nic Endo, koleżankę z nieistniejącego już Atari Teenage Riot, dał świetny, energetyczny show, w sam raz na rozgrzewkę. Czysty digital hardcore, jakim uraczył nas Alec, stał na najwyższym poziomie i stanowił świetny prolog całego wieczoru.

Zapomniałam spojrzeć na zegarek, czego nie mogę sobie do tej pory wybaczyć. Na pewno było kilka minut po 22, kiedy na scenie zaczęli się kolejno pojawiać Robin, Justin i Ilan. Zabrzmiały pierwsze dźwięki "Home" gdy na scenie pojawił się Król/Bóg/Absolut Reznor. Zakręciło mi się w głowie, w oczach stanęły łzy szczęścia. Chyba krzyczałam. Ocknęłam się na "Terrible Lie", z pasją odśpiewanym przez Trenta i cały tłum fanów. Później jeszcze przyspieszyli. Po nowym "Discipline" klasyczne "March of the pigs". Poszaleliśmy jeszcze przy "Metalu", genialnym "Reptile", które w wersji koncertowej jest po prostu niesamowite. I chyba właśnie wtedy Trent Reznor po raz pierwszy tego wieczoru pochwalił polską publikę, co było [przynajmniej dla mnie] wydarzeniem bez precedensu. Pośpiewaliśmy przy "The Becoming", po czym przyszedł czas na odrobinę wytchnienia. Widać było, że środkową część koncertu Nine Inch Nails wyraźnie uspokoili, grając mniej znane utwory, by dowalić [powiedziane delikatnie] w końcówce. Po "Gone, still" zagrali zawsze znajdujące odzew wśród publiczności "Wish". Później nieziemska czwórka: "Mr. Self Destruct", "Survivalism", "The Hand That Feeds" i "Head Like a Hole". Reznor w totalnej ekstazie... I zdarłam sobie gardło. Tak zwany remix "Echoplex" uświadomił mi dwie rzeczy, po pierwsze, że Reznor jednak jest zwykłym człowiekiem i czasami się myli, a po drugie, że musi być niebywale zadowolony z koncertu skoro pozwolił sobie na żart. Na koniec obowiązkowo "Hurt". Przyznam, że co do tego utworu miałam największe obawy, byle mu nie przerwać, być cicho, najlepiej przestać oddychać, bo jak nie, to się wkurzy... Nic z tych rzeczy. To, jak zachowali się polscy fani powinno przejść do historii. Wyglądało to tak, jakby ktoś uczył nas jak się zachować, jak śpiewać, w którym momencie być cicho... Byłam dumna, że jestem częścią tej wspaniałej publiki. I po raz drugi tego wieczoru w oczach miałam łzy. Ostatnie dźwięki i było po wszystkim.


Z tylko sobie znanych względów:


Nie pamiętam, kiedy Trent powiedział "you're the best audience in this tour", nie wiem, ile razy usłyszeliśmy komplementy na temat publiczności,nie wiem iloma tamburynami obdarował publiczność, nie pamiętam kiedy zmienił koszulkę... Pamiętam, jak wyszedł, pamiętam jego wściekłe spojrzenie, jak upomniał Robina, jak wyrzucił gitarę na "Hand that Feeds", grymas na "Hurt", jakby za chwilę miał się rozpłakać... Wystarczy, żeby uznać ten koncert za najważniejsze wydarzenie w całym życiu?

Po powrocie do domu, uświadomieniu sobie, co wydarzyło się zeszłego wieczoru... Jeszcze ten Twitter... Na drugi dzień egzamin, ale kto by się tym przejmował. Chciałam więcej. Decyzję o tym, że lecę do Londynu podjęłam w dwie minuty, w ciągu następnych dwudziestu dowiedziałam się, że mam bilet na płytę. Czad. W dodatku nie sam NIN, a NIN|JA, więc byłam w czymś lepszym, niż niebo.

Zanim na oznakowali i sprawdzili, że nie wnosimy czegoś bardziej niebezpiecznego niż pistacje, na scenie zdążył pojawić się duński indie rockowy zespół Mew. Zagrali bardzo poprawny, ale krótki set. Jak dla mnie trochę za statycznie, choć muzycznie w porządku. Udało mi się zobaczyć moje ulubione "Special" i "Repeater Beater" z nowego albumu. Podczas ich występu właściwie nic nie wskazywało na grandę, która miała nastąpić za chwileczkę...

Drugie danie to właściwie deser. Jane's Addiction. Wtedy właśnie się zaczęło. Tłum napierał do przodu, ja razem z nim, efektem czego było wypchnięcie niemal pod barierki [hell, yeah]. Z rozwieszonej przed sceną płachty zrobiono ekran, na którym właściwie rozpoczął się główny występ Jane's. Psychodeliczny klip do "Three days", kilka pierwszych taktów, ekran zaczyna się podnosić. Najpierw zobaczyłam Perry'ego Farrella, później Erica Avery [glad to see you], Stephena Perkinsa i na końcu ciacho wieczoru [forgive me, Trent] Dave'a Navarro. Rozkręcili koncert przy "Mountain Song" i największym hicie "Been Caught Stealing". Perry dosłownie szalał po scenie [i poza nią] mizdrząc się co chwilę do publiczności i pozując fotoreporterom. Skupiał na sobie niemal całą uwagę, nie pozostawiając nic innym. Nawet Navarro był mało widoczny. Trochę szkoda, bo Jane's to trzech świetnych technicznie muzyków. Energia, jaka towarzyszyła ich występowi udzieliła się wszystkim w o2 Arena. Uspokoili występ dopiero na samym końcu, grając moje ulubione "Jane says". Żałowałam, że koncert Jane's trwał tak krótko, jeszcze bardziej natomiast żałowałam, że nie byłam na koncercie JA w Poznaniu. Mądry mart po szkodzie.

W przerwie atmosfera gęstniała. Z uwagą obserwowałam każdy ruch techników, czekając, aż w końcu zgasną światła i na scenie pojawi się Nine Inch Nails. Zdziwiłam się więc, kiedy przy pełnym oświetleniu na scenie pojawił się perkusista, Ilan Rubin, a chwilę po nim wszedł Trent Reznor. Przez ułamek sekundy pomyślałam, że odwoła koncert, bo [shit happens]. Na szczęście mój czarny scenariusz się nie sprawdził. Zamiast tego Trent zaśpiewał pierwsze wersy "Now I'm nothing". Zupełnie się nie spodziewałam. Później obowiązkowo "Terrible Lie". Podczas pierwszych kawałków Rez był wyraźnie wzburzony - rzucał gitarą, przewracał mikrofon, bębny Ilana... Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to nie była zwykła sceniczna ekspresja, tylko szczere wkurzenie Trenta [afera twitterowa]. Później pomyślałam, że mimo wszystko, było to korzystne dla całego koncertu z uwagi na show. Sam set zdecydowanie mocniejszy, od tego, który widziałam w Poznaniu, może dlatego, że to Londyn, do którego Reznor ma sentyment, może dlatego, że zespół wiedział, czego oczekuje publiczność, a może po prostu dlatego, że Rez był wkurwiony i chciał się wyżyć. Nieważne. W jakieś 10 minucie koncertu przypomniało mi się, jak po koncercie w Poznaniu, jego uczestnicy narzekali na brak kultury wśród publiki. Pojedźcie na koncert do Londynu. Tłum napierał tak mocno, że nie byłam wstanie się ruszyć, na twarzy co chwilę miałam obce ręce, czyjeś łokcie wbijały mi się w żebra, policzki, plecy. Nie ma mowy o żadnej kulturze, czy po prostu bezpiecznej zabawie. Obrywało się każdemu po kolei, bez znaczenia na wiek, płeć i kolor oczu. Ochrona nie reagowała na ten kocioł. Pewnie dlatego nie bawiłam się najlepiej. Chociaż czułam, że jest to lepszy koncert, niż ten w Poznaniu, polski występ będę wspominała dużo, dużo lepiej. Nie żebym żałowała. Możliwość zobaczenia Trenta i reszty po raz drugi, to więcej, niż oczekiwałam od życia, biorąc pod uwagę, że jeszcze trzy tygodnie wcześniej nawet nie śniłam o takiej opcji. Koniec tych rozmemłanych frazesów, wracam do gigu. Było obrazoburcze "Heresy" i najlepszy kawałek z ostatniego albumu - "1,000,000". Środkową część, podobnie jak w Poznaniu, wyciszyli przy pomocy m.in. "The Becoming", "La Mer" i "The Fragile". Mocna końcówka, czyli "Wish", "Survivalism" i "DOWN IN IT" [!!!]. Teraz chwilkę o wisience na torcie. Koncert zbliżał się do końca, gdy Reznor wygłosił dość długi monolog, zapowiadając, że teraz na scenie pojawi się gość specjalny, którego cover często grają, że jest on przyjacielem i jedną z największych inspiracji Trenta. "David Bowie" - przemknęło mi przez myśl - "Ale 'I'm Affraid of Americans' już przecież grali..." Zanim mój mózg podał prawdziwą odpowiedź, na scenie pojawił się "The Special Guest". Żywa legenda. Gary Numan. Szkoda, że nie mogłam zobaczyć swojej miny, gdy go zobaczyłam. Ryk publiczności mnie ogłuszył, a on, jak gdyby nigdy nic, zacząć śpiewać "Metal" przy akompaniamencie NIN. Wciąż jeszcze nie wierzę, to GARY NUMAN. GA-RY NU-MAN!!! Nawet nie wiem czy coś powiedział w stronę publiczności, bo przy dźwiękach "Cars" zupełnie odleciałam. Ten występ wynagrodził mi wszystko, to że byłam, półprzytomna, mokra i rozgnieciona. Zniknął tak szybko, jak się pojawił, wymieniając po drodze uścisk z Rezem.



I właśnie w tym momencie zaległa cisza. Już wiedziałam, co teraz zagrają. Takiego wykonania "Hurt" chyba nikt się nie spodziewał. Nawet nie wiedziałam kiedy z oczu zaczęły spływać mi łzy. Jestem niemal na 100% pewna, że Trent też płakał. Przejmujący, poruszający wokal i minimalistyczna, nastrojowa aranżacja. Nic dziwnego, że słuchając tego kawałka zawsze mam ciarki. Słysząc go na żywo... No cóż, kto nie słyszał, może sobie tylko wyobrazić. Na koniec zobaczyłam jeszcze mokrą od łez twarz Robina, której nie zapomnę do końca życia. I znowu było po wszystkim, ale tym razem targały mną zupełnie inne emocje, niż po poznańskim koncercie. Pewnie to przez "Hurt".

Wciąż nie wierzę, że widziałam NIN dwa razy. Nie mogę uwierzyć, że już nigdy więcej ich nie zobaczę. Staram się nie dopuszczać do siebie tej myśli, bo wtedy drętwieję ze strachu.


PS
Ten wpis miał się pojawić dawno, dawno temu, ale z niewiadomych przyczyn nie byłam w stanie spisać tej relacji.

PPS
Co ten Reznor robi z ludźmi...

czwartek, 13 sierpnia 2009

Jak z niedźwiedzia zrobić 4 żarówki, czyli nowy klip Grizzly Bear

Klip do kawałka "Two weeks" z ostatniego albumu nowojorczyków "Veckatimest". Reżyseria Patrick Daughters.



Moja muzyka śniadaniowa.

wtorek, 14 lipca 2009

Florence and The Machine - Lungs


Zupełnie świeża płyta. Najnowsza sensacja z Wielkiej Brytanii, która już teraz podbija Europę, a za chwilę zapewne i pozostałą część globu. Florence And The Machine i płyta "Lungs" oczarowali mnie swoją muzyką, która jest bardzo oryginalnym połączeniem soulowego, mocnego głosu Florence Welch i melodyjnego indie popu, momentami zahaczającego również o folk. Impulsem, do wysłuchania debiutanckiego albumu Brytyjczyków, był świetny klip do jeszcze świetniejszego utworu "Rabbit Heart (Rise It Up)"



Już pierwsze dźwięki z "Lungs" przeniosły mnie w inny, magiczny świat. Delikatne harfy, których zresztą na płycie nie brakuje, doskonale współgrają z silnym głosem Florence. Singlowy "Dog Days Are Over" to utwór zdecydowanie wyznaczający kierunek i klimat całego albumu. Melodia od razu wpadająca w ucho - właściwie każdy kawałek z płyty można bez problemu zanucić po jednym przesłuchaniu, wyeksponowane bębny nadające rytm i podkreślające głos Florence, która, trzeba to powiedzieć otwarcie, UMIE śpiewać i robi to świetne. Nawet w nieco spokojniejszym "Blinding" wciąż wyczuwalny jest charakterystyczny puls towarzyszący w czasie słuchania całej płyty. Moi zdecydowani faworyci na płycie to wspomniany przeze mnie "Rabbit's Heart" i "Cosmic Love", które [nie mam co do tego wątpliwości] zawładną nie jedną parą uszu. Polecam, szczególnie na upalne i słoneczne dni.

piątek, 10 lipca 2009

3-4-5 - Open'er 2009

Tegoroczny Heineken Open'er Music Festiwal był trzecim, w którym przyszło mi uczestniczyć. Niestety, z przyczyn technicznych moja obecność na lotnisku Babie Doły ograniczyła się do czwartego, ostatniego dnia, no, ale jak chce się zobaczyć wszystko i wszystkich [czyt. większość] z szerokiej gamy artystów, którzy w tym roku zawitają do naszego kraju, to z czegoś trzeba zrezygnować. Open'erowa niedziela obfitowała w niemałe atrakcje. Kolorowy tłum ludzi, muzyka docierająca niemal do każdego miejsca terenu festiwalu, wodniste piwo, kolejki do toalety, wykrzykiwanie do telefonu: "Gdzie Ty, ***, jesteś?"... Ach, jak miło tu znowu wrócić... Ale do rzeczy. Udało mi się zobaczyć pięć całych koncertów, a więc:

Pierwszy w tym dniu koncert na głównej scenie - O.S.T.R. Z racji tego, że nie był to mój pierwszy koncert Ostrego wiedziałam czego się spodziewać. Koncert jak zawsze na najwyższym poziomie artystycznym, instrumentalne wspomaganie ze strony muzyków zespołu Sofa, wokalne ze strony Kochana i Hryty [tak, też się uśmiechnęłam], a za deckami niezawodny DJ Haem. Występ oparty był głównie na kawałkach z najnowszego albumu O.C.B. Momentami brakowało mi starszych, co prawda ogranych, ale zawsze porywających publiczność, kawałków. Co prawda nie obyło się bez klasyków, jak "Odzyskamy hip-hop", czy "Kochana Polsko", ale, jak dla mnie, to było zdecydowanie za mało. Największym minusem występu są od pewnego czasu pogadanki Ostrego z fanami. Przeważnie nie wiadomo o co mu chodzi, coraz częściej przypomina to niepotrzebny bełkot ["zróbcie hałas dla ogórka kiszonego" - WTF?!]. Wciąż jednak wymiar muzyczny przewyższa w tym przypadku wszystko, a muzyka Ostrego wciąż przyjemnie "buja" i wprawia w pozytywny nastrój.

Ten nastrój poprawił swoim setem portugalski zespół Buraka Som Sistema. Przyznaję bez bicia, że idąc na ich koncert nie znałam ani jednego kawałka, nie wiedziałam nawet jakiego rodzaju muzykę grają, ale to wszystko w ich wypadku, jest nieważne. Tak energetycznego show nie widziałam już dawno. Na scenie - czyste szaleństwo. Pod sceną - totalny kosmos. Niesamowita zabawa przy soczystych, house'owych basach, połączonych z plemiennym rytmem bębnów rozgrzała licznie zgromadzonych uczestników do czerwoności. Niemały wpływ na tak entuzjastyczne przyjęcie Portugalczyków miał doskonały kontakt z publicznością. Dowcipne dialogi i łatwe do śpiewania/wykrzykiwania słowa piosenek zdobyły sympatię i uznanie widzów. W secie Buraki pojawiały się wstawki utworów innych wykonawców. Nie zabrakło występujących wieczorem The Prodigy z "Breath", pojawił się Daft Punk [nareszcie Daft Punk na Open'erze!], "Fight for your right" Beastie Boys, Rage Against The Machine a także "Love Lockdown" Kanye'a Westa [wersja zdecydowanie lepsza od oryginału]. Dwa najmocniejsze punkty koncertu to zdecydowanie wyskok kilkutysięcznego tłumu, w którym musieli wziąć udział wszyscy zgromadzeni, ci najbardziej oporni byli poganiani przez samego wokalistę Kalifa, a także zaproszenie na scenę 20 dziewczyn z publiczności i odtańczenie jednego z utworów. Zabawa była przednia i jak się później okazało, była zapowiedzią najbardziej wyczekiwanego koncertu w tym dniu, czyli wspomnianego przeze mnie The Prodigy, o którym za chwilę.

Trzecim koncertem, a drugim najbardziej priorytetowym, był występ najbardziej pożądanej grupy świata, czyli Kings of Leon. Dokładnie o 22:30 panowie wyszli na główną scenę i zaczęli spokojnie, bo piosenką "Be Somebody". Warto zaznaczyć, że setlista została świetnie dobrana. Usłyszeliśmy piosenki ze wszystkich czterech albumów. Nie zabrakło zatem "Molly's chambers" i "The Bucket" z początków działalności, kiedy chłopcy nie byli jeszcze tak "pożądani". Dla przypomnienia tamtych błogich czasów:



Wszystkie kawałki KOL były śpiewane przez kilkudziesięciotysięczny tłum fanów. To naprawdę niesamowite doświadczenie móc wyryczeć ze wszystkimi "your sex is on fire" Wokalista Caleb od początku nie ukrywał, że nie wiedział czego może się spodziewać po polskiej publiczności i czy są oni wystarczająco znani w naszym kraju, po kilku kawałkach zdał sobie jednak sprawę, że ich popularność jest w naszym kraju tak samo duża, jak w przypadku Wielkiej Brytanii, czy Australii. "You, guys, are incredible, you're the best audience" wypowiedziane przez Caleba wystarcza za cały komentarz. po tym koncercie spodziewano się naprawdę wiele i pomimo licznych negatywnych komentarzy uważam, że był to jeden z najmocniejszych punktów Open'era. Zarzuty dotyczą głównie odgrywania muzyki z płyt, nie siląc się na żadne improwizacje. Nie o to jednak chodzi w muzyce KOL. Brak wizualizacji, scenerii, gry świateł itp. powodują, że na pierwszym miejscu znalazła się muzyka. Atmosfera, którą stworzyli na scenie, plus dobry kontakt z publicznością, a także świetnie dobrane utwory sprawiły, że zapamiętam ten koncert na długo. Followilowie zdecydowanie dali radę. Obiecali, że wrócą. Czekam!

Po dwóch tak mocnych doznaniach muzycznych przyszedł czas na odpoczynek. Doskonale nadającym się do wyciszenia okazał się niemiecki kolektyw dj-ski Jazzanova, występujący na scenie World. Żywe instrumenty i cudowne wokale Clary Hill i Paula Randolpha okazały się świetnym połączeniem. Chilloutowe, jazzowe dźwięki pozwoliły na zregenerowanie sił przed prawdziwą bombą, która miała wybuchnąć dokładnie o 2:00...

I zaczęło się! Spojrzenia wszystkich utkwione są w scenie Main. Najbardziej wyczekiwany koncert wieczoru . The Prodigy. Liam, Maxim i Keith. Idole mojego dzieciństwa. Słyszę pierwsze dźwięki [World's on fire] i już wiem, że nie zapomnę tego koncertu. Pod sceną kocioł, na scenie trzech panów po czterdziestce [sic!] skaczących w rytm kolejnych kawałków. Po "World's on fire" genialny "Breath" i zapewne nie zwolnią do końca. Wszyscy "fuckin' polish warriors" [jak to ładnie określił Maxim] wpadli w trans zabawy i rytualnego tańca. W trans wpadli również sami muzycy. Nawet mózg zespołu Liam, który przeważnie pozostaje z tyłu, nie dowierzał tak świetnej zabawie. Twarz The Prodigy - Keith Flint - kilkukrotnie schodził do publiczności, by tam poddać się bezkresnemu szaleństwu [nie wiem co on bierze, ale chcę to samo!]. Zagrali niemal wszystkie singlowe hity. Nie zabrakło zatem klasycznych "Firestarter" i "Voodoo People", a także nowego "Omen". Większość koncertu zdominował oczywiście nowy album. Najbardziej niezapomnianym i spektakularnym momentem był wyskok [zwalili od Buraki?!] przy "Smack my bitch up". NIE-SA-MO-WI-TE. Później było jeszcze "Take me to the hospital" [o tak, przydałoby się]. A na zakończenie prawdziwy dynamit - "Out of Space". I jestem w niebie. Szkoda, że grali tak krótko. Nie zmienia to faktu, że był to zdecydowanie najlepszy koncert tego dnia i doskonałe zakończenie całego, ósmego Open'er Festiwalu.

Mam nadzieję, że przyszłoroczny head-line będzie jeszcze lepszy i że będzie mi dane uczestniczyć w całym festiwalu, bo atmosfery, jaka panuje na Open'erze nic nie jest w stanie przebić.

PS do organizatorów:
1. Daft Punk
2. Beck
3. Arcade Fire

środa, 8 lipca 2009

no to sru!

Od dziecka nie lubię zaczynać. Choć właściwie bardziej nie lubię kończyć, ale nieważne. Pierwszy post, zatem wypadałoby kilka rzeczy wyjaśnić.

Blog ten powstał z potrzeby. Potrzeby pisania , wyrażenia myśli i zabicia nudy.

Blogów muzycznych jest jak psów . Zatem czym ten blog będzie się różnił od innych? Podejrzewam, że niczym szczególnym, ale po prostu mam chęć dzielenia się wszystkimi swoimi muzycznymi i okołomuzycznymi wrażeniami z resztą ludzkości . Na blogu pojawiać się będą moje ochy i achy z koncertów, w których uczestniczyłam, a także recenzje płyt, których akurat słucham, w miarę możliwości również nowości ze świata muzyki.

Hmm... Mam nadzieję, że na początek tyle wystarczy.