poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Byłaś? A nie wyglądasz...

Takie słowa usłyszałam od znajomej, kiedy powiedziałam jej, że byłam na koncercie Nine inch Nails w Poznaniu. Nie wiedziałam, że żeby być trzeba wyglądać ale w porządku. Zostawmy tę kwestię.

Wydaje mi się, że O koncercie NIN w Polsce mogłabym i napisać książkę i nie powiedzieć nic. Dlaczego? Bo ładunek emocji dostarczony przez Reznora i spółkę jest wciąż nie do ogarnięcia.

Miało zacząć się niewinnie, od koncertu Aleca Empire, po którym, przyznaję otwarcie, nie wiedziałam czego się spodziewać. Teraz już wiem, że słowo "niewinnie" to ostatnie, jest ostatnim, jakiego użyłabym do opisania tego występu. Było głośno, mocno i agresywnie [czyli wszystko to, co tygryski lubią ostatnio najbardziej]. Minusem było nagłośnienie. W ogóle nie było słychać krzyków Aleca, nie mówiąc już o zrozumieniu tekstów. Mimo to, Alec, wspomagany muzycznie przez Nic Endo, koleżankę z nieistniejącego już Atari Teenage Riot, dał świetny, energetyczny show, w sam raz na rozgrzewkę. Czysty digital hardcore, jakim uraczył nas Alec, stał na najwyższym poziomie i stanowił świetny prolog całego wieczoru.

Zapomniałam spojrzeć na zegarek, czego nie mogę sobie do tej pory wybaczyć. Na pewno było kilka minut po 22, kiedy na scenie zaczęli się kolejno pojawiać Robin, Justin i Ilan. Zabrzmiały pierwsze dźwięki "Home" gdy na scenie pojawił się Król/Bóg/Absolut Reznor. Zakręciło mi się w głowie, w oczach stanęły łzy szczęścia. Chyba krzyczałam. Ocknęłam się na "Terrible Lie", z pasją odśpiewanym przez Trenta i cały tłum fanów. Później jeszcze przyspieszyli. Po nowym "Discipline" klasyczne "March of the pigs". Poszaleliśmy jeszcze przy "Metalu", genialnym "Reptile", które w wersji koncertowej jest po prostu niesamowite. I chyba właśnie wtedy Trent Reznor po raz pierwszy tego wieczoru pochwalił polską publikę, co było [przynajmniej dla mnie] wydarzeniem bez precedensu. Pośpiewaliśmy przy "The Becoming", po czym przyszedł czas na odrobinę wytchnienia. Widać było, że środkową część koncertu Nine Inch Nails wyraźnie uspokoili, grając mniej znane utwory, by dowalić [powiedziane delikatnie] w końcówce. Po "Gone, still" zagrali zawsze znajdujące odzew wśród publiczności "Wish". Później nieziemska czwórka: "Mr. Self Destruct", "Survivalism", "The Hand That Feeds" i "Head Like a Hole". Reznor w totalnej ekstazie... I zdarłam sobie gardło. Tak zwany remix "Echoplex" uświadomił mi dwie rzeczy, po pierwsze, że Reznor jednak jest zwykłym człowiekiem i czasami się myli, a po drugie, że musi być niebywale zadowolony z koncertu skoro pozwolił sobie na żart. Na koniec obowiązkowo "Hurt". Przyznam, że co do tego utworu miałam największe obawy, byle mu nie przerwać, być cicho, najlepiej przestać oddychać, bo jak nie, to się wkurzy... Nic z tych rzeczy. To, jak zachowali się polscy fani powinno przejść do historii. Wyglądało to tak, jakby ktoś uczył nas jak się zachować, jak śpiewać, w którym momencie być cicho... Byłam dumna, że jestem częścią tej wspaniałej publiki. I po raz drugi tego wieczoru w oczach miałam łzy. Ostatnie dźwięki i było po wszystkim.


Z tylko sobie znanych względów:


Nie pamiętam, kiedy Trent powiedział "you're the best audience in this tour", nie wiem, ile razy usłyszeliśmy komplementy na temat publiczności,nie wiem iloma tamburynami obdarował publiczność, nie pamiętam kiedy zmienił koszulkę... Pamiętam, jak wyszedł, pamiętam jego wściekłe spojrzenie, jak upomniał Robina, jak wyrzucił gitarę na "Hand that Feeds", grymas na "Hurt", jakby za chwilę miał się rozpłakać... Wystarczy, żeby uznać ten koncert za najważniejsze wydarzenie w całym życiu?

Po powrocie do domu, uświadomieniu sobie, co wydarzyło się zeszłego wieczoru... Jeszcze ten Twitter... Na drugi dzień egzamin, ale kto by się tym przejmował. Chciałam więcej. Decyzję o tym, że lecę do Londynu podjęłam w dwie minuty, w ciągu następnych dwudziestu dowiedziałam się, że mam bilet na płytę. Czad. W dodatku nie sam NIN, a NIN|JA, więc byłam w czymś lepszym, niż niebo.

Zanim na oznakowali i sprawdzili, że nie wnosimy czegoś bardziej niebezpiecznego niż pistacje, na scenie zdążył pojawić się duński indie rockowy zespół Mew. Zagrali bardzo poprawny, ale krótki set. Jak dla mnie trochę za statycznie, choć muzycznie w porządku. Udało mi się zobaczyć moje ulubione "Special" i "Repeater Beater" z nowego albumu. Podczas ich występu właściwie nic nie wskazywało na grandę, która miała nastąpić za chwileczkę...

Drugie danie to właściwie deser. Jane's Addiction. Wtedy właśnie się zaczęło. Tłum napierał do przodu, ja razem z nim, efektem czego było wypchnięcie niemal pod barierki [hell, yeah]. Z rozwieszonej przed sceną płachty zrobiono ekran, na którym właściwie rozpoczął się główny występ Jane's. Psychodeliczny klip do "Three days", kilka pierwszych taktów, ekran zaczyna się podnosić. Najpierw zobaczyłam Perry'ego Farrella, później Erica Avery [glad to see you], Stephena Perkinsa i na końcu ciacho wieczoru [forgive me, Trent] Dave'a Navarro. Rozkręcili koncert przy "Mountain Song" i największym hicie "Been Caught Stealing". Perry dosłownie szalał po scenie [i poza nią] mizdrząc się co chwilę do publiczności i pozując fotoreporterom. Skupiał na sobie niemal całą uwagę, nie pozostawiając nic innym. Nawet Navarro był mało widoczny. Trochę szkoda, bo Jane's to trzech świetnych technicznie muzyków. Energia, jaka towarzyszyła ich występowi udzieliła się wszystkim w o2 Arena. Uspokoili występ dopiero na samym końcu, grając moje ulubione "Jane says". Żałowałam, że koncert Jane's trwał tak krótko, jeszcze bardziej natomiast żałowałam, że nie byłam na koncercie JA w Poznaniu. Mądry mart po szkodzie.

W przerwie atmosfera gęstniała. Z uwagą obserwowałam każdy ruch techników, czekając, aż w końcu zgasną światła i na scenie pojawi się Nine Inch Nails. Zdziwiłam się więc, kiedy przy pełnym oświetleniu na scenie pojawił się perkusista, Ilan Rubin, a chwilę po nim wszedł Trent Reznor. Przez ułamek sekundy pomyślałam, że odwoła koncert, bo [shit happens]. Na szczęście mój czarny scenariusz się nie sprawdził. Zamiast tego Trent zaśpiewał pierwsze wersy "Now I'm nothing". Zupełnie się nie spodziewałam. Później obowiązkowo "Terrible Lie". Podczas pierwszych kawałków Rez był wyraźnie wzburzony - rzucał gitarą, przewracał mikrofon, bębny Ilana... Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to nie była zwykła sceniczna ekspresja, tylko szczere wkurzenie Trenta [afera twitterowa]. Później pomyślałam, że mimo wszystko, było to korzystne dla całego koncertu z uwagi na show. Sam set zdecydowanie mocniejszy, od tego, który widziałam w Poznaniu, może dlatego, że to Londyn, do którego Reznor ma sentyment, może dlatego, że zespół wiedział, czego oczekuje publiczność, a może po prostu dlatego, że Rez był wkurwiony i chciał się wyżyć. Nieważne. W jakieś 10 minucie koncertu przypomniało mi się, jak po koncercie w Poznaniu, jego uczestnicy narzekali na brak kultury wśród publiki. Pojedźcie na koncert do Londynu. Tłum napierał tak mocno, że nie byłam wstanie się ruszyć, na twarzy co chwilę miałam obce ręce, czyjeś łokcie wbijały mi się w żebra, policzki, plecy. Nie ma mowy o żadnej kulturze, czy po prostu bezpiecznej zabawie. Obrywało się każdemu po kolei, bez znaczenia na wiek, płeć i kolor oczu. Ochrona nie reagowała na ten kocioł. Pewnie dlatego nie bawiłam się najlepiej. Chociaż czułam, że jest to lepszy koncert, niż ten w Poznaniu, polski występ będę wspominała dużo, dużo lepiej. Nie żebym żałowała. Możliwość zobaczenia Trenta i reszty po raz drugi, to więcej, niż oczekiwałam od życia, biorąc pod uwagę, że jeszcze trzy tygodnie wcześniej nawet nie śniłam o takiej opcji. Koniec tych rozmemłanych frazesów, wracam do gigu. Było obrazoburcze "Heresy" i najlepszy kawałek z ostatniego albumu - "1,000,000". Środkową część, podobnie jak w Poznaniu, wyciszyli przy pomocy m.in. "The Becoming", "La Mer" i "The Fragile". Mocna końcówka, czyli "Wish", "Survivalism" i "DOWN IN IT" [!!!]. Teraz chwilkę o wisience na torcie. Koncert zbliżał się do końca, gdy Reznor wygłosił dość długi monolog, zapowiadając, że teraz na scenie pojawi się gość specjalny, którego cover często grają, że jest on przyjacielem i jedną z największych inspiracji Trenta. "David Bowie" - przemknęło mi przez myśl - "Ale 'I'm Affraid of Americans' już przecież grali..." Zanim mój mózg podał prawdziwą odpowiedź, na scenie pojawił się "The Special Guest". Żywa legenda. Gary Numan. Szkoda, że nie mogłam zobaczyć swojej miny, gdy go zobaczyłam. Ryk publiczności mnie ogłuszył, a on, jak gdyby nigdy nic, zacząć śpiewać "Metal" przy akompaniamencie NIN. Wciąż jeszcze nie wierzę, to GARY NUMAN. GA-RY NU-MAN!!! Nawet nie wiem czy coś powiedział w stronę publiczności, bo przy dźwiękach "Cars" zupełnie odleciałam. Ten występ wynagrodził mi wszystko, to że byłam, półprzytomna, mokra i rozgnieciona. Zniknął tak szybko, jak się pojawił, wymieniając po drodze uścisk z Rezem.



I właśnie w tym momencie zaległa cisza. Już wiedziałam, co teraz zagrają. Takiego wykonania "Hurt" chyba nikt się nie spodziewał. Nawet nie wiedziałam kiedy z oczu zaczęły spływać mi łzy. Jestem niemal na 100% pewna, że Trent też płakał. Przejmujący, poruszający wokal i minimalistyczna, nastrojowa aranżacja. Nic dziwnego, że słuchając tego kawałka zawsze mam ciarki. Słysząc go na żywo... No cóż, kto nie słyszał, może sobie tylko wyobrazić. Na koniec zobaczyłam jeszcze mokrą od łez twarz Robina, której nie zapomnę do końca życia. I znowu było po wszystkim, ale tym razem targały mną zupełnie inne emocje, niż po poznańskim koncercie. Pewnie to przez "Hurt".

Wciąż nie wierzę, że widziałam NIN dwa razy. Nie mogę uwierzyć, że już nigdy więcej ich nie zobaczę. Staram się nie dopuszczać do siebie tej myśli, bo wtedy drętwieję ze strachu.


PS
Ten wpis miał się pojawić dawno, dawno temu, ale z niewiadomych przyczyn nie byłam w stanie spisać tej relacji.

PPS
Co ten Reznor robi z ludźmi...

1 komentarz: