Jestem winna zaległą relację z mojego pierwszego Coke Live Music Festival. Uczestniczyłam w jednym dniu tej imprezy, konkretnie drugiego dnia, podczas którego na scenie miał pojawić się Lupe Fiasco.
Organizacja, jak przystało na Alter Art, wzorowa. Moim zdaniem, jak na taki festiwal, było dość mało ludzi, chociaż dla mnie była to niewątpliwie zaleta tej imprezy.
Koncerty: O.S.T.R. [po raz nie wiem który], Gentleman, wspomniany już Lupe, częściowo 50 Cent [oj, chciałam chwilę popompować ;]] i na koniec Warszafski Deszcz.
Koncerty Ostrego chyba nie są w stanie mnie już zaskoczyć. I choć tym razem Ostry nie denerwował mnie tak bardzo swoimi opowiastkami, to występ ten nie różnił się znacznie od tego Opener'owego. Był tylko trochę krótszy, zatem nie będę się za bardzo nad nim rozwodzić.
Chwila przerwy i przy zachodzie słońca oglądałam występ niemieckiego reggae'owego zespołu Gentleman. Zaczęło się fajnie. Energicznie, skocznie, tanecznie, ale z czasem było już tylko coraz gorzej. Po 5 kawałku miałam wrażenie, że wciąż grają ten sam utwór. Zawsze uważałam, że nie nadaję się do słuchania reggae, zatem, jak dla mnie, nuda.
Po Gentlemanie przyszła pora na koncert wieczoru i występ, dla którego znalazłam się na Coke Festival, czyli Lupe Fiasco. Na scenie ten człowiek jest po prostu istnym wulkanem energii, cały czas skacze, robi w powietrzu dziwne akrobacje i fikołki. Muzycznie wszystko brzmiało bardzo dobrze, a warto tu nadmienić, że Lupe był wspomagany na scenie tylko przez DJ-a i perkusistę. Nie zabrakło znanych hitów, jak "Superstar", "Kick, push" i "Paris Tokyo", a także mniej znanych - "Streets on Fire" i "Hello/Goodbye". Lupe zagrał nawet pochodzący z jeszcze nie wydanego albumu utwór "Shining Down", który został świetnie przyjęty przez krakowską publikę. Nie zabrakło zabawy z publicznością w "Czy wiecie kim jestem?", podczas której mogliśmy usłyszeć m.in. "Touch the Sky" Kanye'a West'a, w którym Lupe udziela się na wokalu. Generalnie Lu wydawał się być zadowolony z przyjęcia, jakie zgotowała mu polska publiczność i na pewno się na niej nie zawiódł.
Do końca nie wiem, co robiłam na koncercie 50 Centa, ale oglądanie go w towarzystwie niejakiego Liroya [tak, tego od scyzoryka] uważam za jedno z bezcennych doświadczeń życiowych ;]
Na koniec wieczoru udałam się na koncert legendy polskiego hip-hopu, czyli Warszafskiego Deszczu.Tede i Numer Raz dość długo kazali na siebie czekać, ale zdecydowanie było warto. Nie wiem, czy to zasługa publiczności, czy wspólnego wysiłku naszego i WFD, ale jak dla mnie, był to koncert wieczoru. Niesamowita atmosfera - niby nic, 4 MC's, dwóch DJ-ów, jednak to, co działo się na scenie, a w szczególności przed nią po prostu mną wstrząsnęło. Oficjalnie wszem i wobec: JESTEM FANKĄ WFD. Dziękuję.
* oba zdjęcia: Mateusz Skwarczek/ Agencja Gazeta
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz