piątek, 10 lipca 2009

3-4-5 - Open'er 2009

Tegoroczny Heineken Open'er Music Festiwal był trzecim, w którym przyszło mi uczestniczyć. Niestety, z przyczyn technicznych moja obecność na lotnisku Babie Doły ograniczyła się do czwartego, ostatniego dnia, no, ale jak chce się zobaczyć wszystko i wszystkich [czyt. większość] z szerokiej gamy artystów, którzy w tym roku zawitają do naszego kraju, to z czegoś trzeba zrezygnować. Open'erowa niedziela obfitowała w niemałe atrakcje. Kolorowy tłum ludzi, muzyka docierająca niemal do każdego miejsca terenu festiwalu, wodniste piwo, kolejki do toalety, wykrzykiwanie do telefonu: "Gdzie Ty, ***, jesteś?"... Ach, jak miło tu znowu wrócić... Ale do rzeczy. Udało mi się zobaczyć pięć całych koncertów, a więc:

Pierwszy w tym dniu koncert na głównej scenie - O.S.T.R. Z racji tego, że nie był to mój pierwszy koncert Ostrego wiedziałam czego się spodziewać. Koncert jak zawsze na najwyższym poziomie artystycznym, instrumentalne wspomaganie ze strony muzyków zespołu Sofa, wokalne ze strony Kochana i Hryty [tak, też się uśmiechnęłam], a za deckami niezawodny DJ Haem. Występ oparty był głównie na kawałkach z najnowszego albumu O.C.B. Momentami brakowało mi starszych, co prawda ogranych, ale zawsze porywających publiczność, kawałków. Co prawda nie obyło się bez klasyków, jak "Odzyskamy hip-hop", czy "Kochana Polsko", ale, jak dla mnie, to było zdecydowanie za mało. Największym minusem występu są od pewnego czasu pogadanki Ostrego z fanami. Przeważnie nie wiadomo o co mu chodzi, coraz częściej przypomina to niepotrzebny bełkot ["zróbcie hałas dla ogórka kiszonego" - WTF?!]. Wciąż jednak wymiar muzyczny przewyższa w tym przypadku wszystko, a muzyka Ostrego wciąż przyjemnie "buja" i wprawia w pozytywny nastrój.

Ten nastrój poprawił swoim setem portugalski zespół Buraka Som Sistema. Przyznaję bez bicia, że idąc na ich koncert nie znałam ani jednego kawałka, nie wiedziałam nawet jakiego rodzaju muzykę grają, ale to wszystko w ich wypadku, jest nieważne. Tak energetycznego show nie widziałam już dawno. Na scenie - czyste szaleństwo. Pod sceną - totalny kosmos. Niesamowita zabawa przy soczystych, house'owych basach, połączonych z plemiennym rytmem bębnów rozgrzała licznie zgromadzonych uczestników do czerwoności. Niemały wpływ na tak entuzjastyczne przyjęcie Portugalczyków miał doskonały kontakt z publicznością. Dowcipne dialogi i łatwe do śpiewania/wykrzykiwania słowa piosenek zdobyły sympatię i uznanie widzów. W secie Buraki pojawiały się wstawki utworów innych wykonawców. Nie zabrakło występujących wieczorem The Prodigy z "Breath", pojawił się Daft Punk [nareszcie Daft Punk na Open'erze!], "Fight for your right" Beastie Boys, Rage Against The Machine a także "Love Lockdown" Kanye'a Westa [wersja zdecydowanie lepsza od oryginału]. Dwa najmocniejsze punkty koncertu to zdecydowanie wyskok kilkutysięcznego tłumu, w którym musieli wziąć udział wszyscy zgromadzeni, ci najbardziej oporni byli poganiani przez samego wokalistę Kalifa, a także zaproszenie na scenę 20 dziewczyn z publiczności i odtańczenie jednego z utworów. Zabawa była przednia i jak się później okazało, była zapowiedzią najbardziej wyczekiwanego koncertu w tym dniu, czyli wspomnianego przeze mnie The Prodigy, o którym za chwilę.

Trzecim koncertem, a drugim najbardziej priorytetowym, był występ najbardziej pożądanej grupy świata, czyli Kings of Leon. Dokładnie o 22:30 panowie wyszli na główną scenę i zaczęli spokojnie, bo piosenką "Be Somebody". Warto zaznaczyć, że setlista została świetnie dobrana. Usłyszeliśmy piosenki ze wszystkich czterech albumów. Nie zabrakło zatem "Molly's chambers" i "The Bucket" z początków działalności, kiedy chłopcy nie byli jeszcze tak "pożądani". Dla przypomnienia tamtych błogich czasów:



Wszystkie kawałki KOL były śpiewane przez kilkudziesięciotysięczny tłum fanów. To naprawdę niesamowite doświadczenie móc wyryczeć ze wszystkimi "your sex is on fire" Wokalista Caleb od początku nie ukrywał, że nie wiedział czego może się spodziewać po polskiej publiczności i czy są oni wystarczająco znani w naszym kraju, po kilku kawałkach zdał sobie jednak sprawę, że ich popularność jest w naszym kraju tak samo duża, jak w przypadku Wielkiej Brytanii, czy Australii. "You, guys, are incredible, you're the best audience" wypowiedziane przez Caleba wystarcza za cały komentarz. po tym koncercie spodziewano się naprawdę wiele i pomimo licznych negatywnych komentarzy uważam, że był to jeden z najmocniejszych punktów Open'era. Zarzuty dotyczą głównie odgrywania muzyki z płyt, nie siląc się na żadne improwizacje. Nie o to jednak chodzi w muzyce KOL. Brak wizualizacji, scenerii, gry świateł itp. powodują, że na pierwszym miejscu znalazła się muzyka. Atmosfera, którą stworzyli na scenie, plus dobry kontakt z publicznością, a także świetnie dobrane utwory sprawiły, że zapamiętam ten koncert na długo. Followilowie zdecydowanie dali radę. Obiecali, że wrócą. Czekam!

Po dwóch tak mocnych doznaniach muzycznych przyszedł czas na odpoczynek. Doskonale nadającym się do wyciszenia okazał się niemiecki kolektyw dj-ski Jazzanova, występujący na scenie World. Żywe instrumenty i cudowne wokale Clary Hill i Paula Randolpha okazały się świetnym połączeniem. Chilloutowe, jazzowe dźwięki pozwoliły na zregenerowanie sił przed prawdziwą bombą, która miała wybuchnąć dokładnie o 2:00...

I zaczęło się! Spojrzenia wszystkich utkwione są w scenie Main. Najbardziej wyczekiwany koncert wieczoru . The Prodigy. Liam, Maxim i Keith. Idole mojego dzieciństwa. Słyszę pierwsze dźwięki [World's on fire] i już wiem, że nie zapomnę tego koncertu. Pod sceną kocioł, na scenie trzech panów po czterdziestce [sic!] skaczących w rytm kolejnych kawałków. Po "World's on fire" genialny "Breath" i zapewne nie zwolnią do końca. Wszyscy "fuckin' polish warriors" [jak to ładnie określił Maxim] wpadli w trans zabawy i rytualnego tańca. W trans wpadli również sami muzycy. Nawet mózg zespołu Liam, który przeważnie pozostaje z tyłu, nie dowierzał tak świetnej zabawie. Twarz The Prodigy - Keith Flint - kilkukrotnie schodził do publiczności, by tam poddać się bezkresnemu szaleństwu [nie wiem co on bierze, ale chcę to samo!]. Zagrali niemal wszystkie singlowe hity. Nie zabrakło zatem klasycznych "Firestarter" i "Voodoo People", a także nowego "Omen". Większość koncertu zdominował oczywiście nowy album. Najbardziej niezapomnianym i spektakularnym momentem był wyskok [zwalili od Buraki?!] przy "Smack my bitch up". NIE-SA-MO-WI-TE. Później było jeszcze "Take me to the hospital" [o tak, przydałoby się]. A na zakończenie prawdziwy dynamit - "Out of Space". I jestem w niebie. Szkoda, że grali tak krótko. Nie zmienia to faktu, że był to zdecydowanie najlepszy koncert tego dnia i doskonałe zakończenie całego, ósmego Open'er Festiwalu.

Mam nadzieję, że przyszłoroczny head-line będzie jeszcze lepszy i że będzie mi dane uczestniczyć w całym festiwalu, bo atmosfery, jaka panuje na Open'erze nic nie jest w stanie przebić.

PS do organizatorów:
1. Daft Punk
2. Beck
3. Arcade Fire

4 komentarze:

  1. ''No gdzie Ty ***** znowu jesteś, Michał!?'' - Ach, jak dobrze znów być na Open'erze. Świetna relacja, bo poczułem, że znów tam jestem. Jak nie będzie tej trójki za rok, to koniec z Heńkiem u mnie ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. za rok będzie Coldplay. "Chris Martin?! Chris Martin ma próbę! CHRIIIIIIIIISSSSSSSSSSSS" :D

    OdpowiedzUsuń