Nadrabiania zaległości ciąg dalszy.
27.08 rano: Queens of The Stone Age - Feel Good Hit of The Summer może to dlatego, że dzień wcześniej zastanawiałam się usilnie co jest między marihuaną, a alkoholem ;]
Cały tekst:
Nicotine, valium, vicodin, marijuana, ecstacy, and alcohol
Nicotine, valium, vicodin, marijuana, ecstacy, and alcohol
Nicotine, valium, vicodin, marijuana, ecstacy, and alcohol
Nicotine, valium, vicodin, marijuana, ecstacy, and alcohol
Co-co-co-co-co-cocain
Co-co-co-co-co-cocain
i na żywo, Big Day Out 2003:
28.08 Trent Reznor, Peter Murphy, TV On the Radio - Dreams, szczególnie ostatnia partia Murphy'ego
Sesja z 2006 roku:
29.08 The Knife - Heartbeat, pewnie przez Karin. I tak już zostało cały dzień.
THE KNIFE - Heartbeats
niedziela, 30 sierpnia 2009
piątek, 28 sierpnia 2009
ADHD na scenie
Jestem winna zaległą relację z mojego pierwszego Coke Live Music Festival. Uczestniczyłam w jednym dniu tej imprezy, konkretnie drugiego dnia, podczas którego na scenie miał pojawić się Lupe Fiasco.
Organizacja, jak przystało na Alter Art, wzorowa. Moim zdaniem, jak na taki festiwal, było dość mało ludzi, chociaż dla mnie była to niewątpliwie zaleta tej imprezy.
Koncerty: O.S.T.R. [po raz nie wiem który], Gentleman, wspomniany już Lupe, częściowo 50 Cent [oj, chciałam chwilę popompować ;]] i na koniec Warszafski Deszcz.
Koncerty Ostrego chyba nie są w stanie mnie już zaskoczyć. I choć tym razem Ostry nie denerwował mnie tak bardzo swoimi opowiastkami, to występ ten nie różnił się znacznie od tego Opener'owego. Był tylko trochę krótszy, zatem nie będę się za bardzo nad nim rozwodzić.
Chwila przerwy i przy zachodzie słońca oglądałam występ niemieckiego reggae'owego zespołu Gentleman. Zaczęło się fajnie. Energicznie, skocznie, tanecznie, ale z czasem było już tylko coraz gorzej. Po 5 kawałku miałam wrażenie, że wciąż grają ten sam utwór. Zawsze uważałam, że nie nadaję się do słuchania reggae, zatem, jak dla mnie, nuda.
Po Gentlemanie przyszła pora na koncert wieczoru i występ, dla którego znalazłam się na Coke Festival, czyli Lupe Fiasco. Na scenie ten człowiek jest po prostu istnym wulkanem energii, cały czas skacze, robi w powietrzu dziwne akrobacje i fikołki. Muzycznie wszystko brzmiało bardzo dobrze, a warto tu nadmienić, że Lupe był wspomagany na scenie tylko przez DJ-a i perkusistę. Nie zabrakło znanych hitów, jak "Superstar", "Kick, push" i "Paris Tokyo", a także mniej znanych - "Streets on Fire" i "Hello/Goodbye". Lupe zagrał nawet pochodzący z jeszcze nie wydanego albumu utwór "Shining Down", który został świetnie przyjęty przez krakowską publikę. Nie zabrakło zabawy z publicznością w "Czy wiecie kim jestem?", podczas której mogliśmy usłyszeć m.in. "Touch the Sky" Kanye'a West'a, w którym Lupe udziela się na wokalu. Generalnie Lu wydawał się być zadowolony z przyjęcia, jakie zgotowała mu polska publiczność i na pewno się na niej nie zawiódł.
Do końca nie wiem, co robiłam na koncercie 50 Centa, ale oglądanie go w towarzystwie niejakiego Liroya [tak, tego od scyzoryka] uważam za jedno z bezcennych doświadczeń życiowych ;]
Na koniec wieczoru udałam się na koncert legendy polskiego hip-hopu, czyli Warszafskiego Deszczu.Tede i Numer Raz dość długo kazali na siebie czekać, ale zdecydowanie było warto. Nie wiem, czy to zasługa publiczności, czy wspólnego wysiłku naszego i WFD, ale jak dla mnie, był to koncert wieczoru. Niesamowita atmosfera - niby nic, 4 MC's, dwóch DJ-ów, jednak to, co działo się na scenie, a w szczególności przed nią po prostu mną wstrząsnęło. Oficjalnie wszem i wobec: JESTEM FANKĄ WFD. Dziękuję.
* oba zdjęcia: Mateusz Skwarczek/ Agencja Gazeta
Organizacja, jak przystało na Alter Art, wzorowa. Moim zdaniem, jak na taki festiwal, było dość mało ludzi, chociaż dla mnie była to niewątpliwie zaleta tej imprezy.
Koncerty: O.S.T.R. [po raz nie wiem który], Gentleman, wspomniany już Lupe, częściowo 50 Cent [oj, chciałam chwilę popompować ;]] i na koniec Warszafski Deszcz.
Koncerty Ostrego chyba nie są w stanie mnie już zaskoczyć. I choć tym razem Ostry nie denerwował mnie tak bardzo swoimi opowiastkami, to występ ten nie różnił się znacznie od tego Opener'owego. Był tylko trochę krótszy, zatem nie będę się za bardzo nad nim rozwodzić.
Chwila przerwy i przy zachodzie słońca oglądałam występ niemieckiego reggae'owego zespołu Gentleman. Zaczęło się fajnie. Energicznie, skocznie, tanecznie, ale z czasem było już tylko coraz gorzej. Po 5 kawałku miałam wrażenie, że wciąż grają ten sam utwór. Zawsze uważałam, że nie nadaję się do słuchania reggae, zatem, jak dla mnie, nuda.
Po Gentlemanie przyszła pora na koncert wieczoru i występ, dla którego znalazłam się na Coke Festival, czyli Lupe Fiasco. Na scenie ten człowiek jest po prostu istnym wulkanem energii, cały czas skacze, robi w powietrzu dziwne akrobacje i fikołki. Muzycznie wszystko brzmiało bardzo dobrze, a warto tu nadmienić, że Lupe był wspomagany na scenie tylko przez DJ-a i perkusistę. Nie zabrakło znanych hitów, jak "Superstar", "Kick, push" i "Paris Tokyo", a także mniej znanych - "Streets on Fire" i "Hello/Goodbye". Lupe zagrał nawet pochodzący z jeszcze nie wydanego albumu utwór "Shining Down", który został świetnie przyjęty przez krakowską publikę. Nie zabrakło zabawy z publicznością w "Czy wiecie kim jestem?", podczas której mogliśmy usłyszeć m.in. "Touch the Sky" Kanye'a West'a, w którym Lupe udziela się na wokalu. Generalnie Lu wydawał się być zadowolony z przyjęcia, jakie zgotowała mu polska publiczność i na pewno się na niej nie zawiódł.
Do końca nie wiem, co robiłam na koncercie 50 Centa, ale oglądanie go w towarzystwie niejakiego Liroya [tak, tego od scyzoryka] uważam za jedno z bezcennych doświadczeń życiowych ;]
Na koniec wieczoru udałam się na koncert legendy polskiego hip-hopu, czyli Warszafskiego Deszczu.Tede i Numer Raz dość długo kazali na siebie czekać, ale zdecydowanie było warto. Nie wiem, czy to zasługa publiczności, czy wspólnego wysiłku naszego i WFD, ale jak dla mnie, był to koncert wieczoru. Niesamowita atmosfera - niby nic, 4 MC's, dwóch DJ-ów, jednak to, co działo się na scenie, a w szczególności przed nią po prostu mną wstrząsnęło. Oficjalnie wszem i wobec: JESTEM FANKĄ WFD. Dziękuję.
* oba zdjęcia: Mateusz Skwarczek/ Agencja Gazeta
środa, 26 sierpnia 2009
Podobno 10% ludzkości budzi się rano, mając w głowie jakąś piosenkę. 20% ludzkości ma w głowie jakiś utwór cały czas. Przez cały dzień, takiemu osobnikowi może "przewinąć się" nawet milion różnych melodii. Nie pamiętam, kiedy zaczęło się to u mnie, ale było to dość dawno. Rozpoczynam więc nowy cykl, w którym będę zamieszczać kawałki, które huczą mi w głowie rano.
Dzisiaj (26.08) było to Arcade Fire - No Cars Go. Tu genialne wykonanie z Glastonbury z 2007 roku.
I jeszcze utwór z wczoraj, przed Radiohead. David Bowie - Alabama Song, o którą prawie pokłóciłam się z Wyspą, ale na szczęście konflikt rozstrzygnęła Dominika. Tak, to jest cover The Doors :) Wykonanie z 2002 roku z koncertu w Berlinie.
Dzisiaj (26.08) było to Arcade Fire - No Cars Go. Tu genialne wykonanie z Glastonbury z 2007 roku.
I jeszcze utwór z wczoraj, przed Radiohead. David Bowie - Alabama Song, o którą prawie pokłóciłam się z Wyspą, ale na szczęście konflikt rozstrzygnęła Dominika. Tak, to jest cover The Doors :) Wykonanie z 2002 roku z koncertu w Berlinie.
+ 300 lansu
Byłam na Radiohead. Na koncercie, który już, moim zdaniem słusznie, został ogłoszony koncertem roku. Yorke i spółka zagrali dla 40 tysięcy ludzi zgromadzonych na poznańskiej Cytadeli. Wszystko zaczęło się kilka minut po godzinie 21, kiedy cały zespół pojawił się na scenie, przy towarzyszącym mu deszczu świetlnym. Zaczęli od "15 Step". How come i end up when I started? Thom Yorke na scenie, pod sceną istne szaleństwo. Oto stoi przed nami lider najważniejszego zespołu świata. Dla wielu fanów Radiohead to z pewnością jeden z najwspanialszych momentów ich życia.
Cały set oparty był głównie o kawałki z "Hail to the Thief" i "In Rainbows". Nie zabrakło zatem takich utworów, jak: "There There", "2+2=5" i "Myxomatosis" z tej pierwszej, a także m.in. "All I need", "Nude", "Reckoner", "Jigsaw Falling Into Place" z ostatniego albumu Radiowców. Resztę gigu wypełniały najbardziej znane utwory [żeby nie używać słowa "hity"], a więc "Karma Police", "The National Anthem", "Paranoid Android" i, przyznam szczerze, najbardziej wyczekiwane przeze mnie wykonanie "Idioteque" [THIS IS REALLY HAPPENING], gdzie Yorke zawsze wykonuje swój uroczo pokraczny taniec.
Thom Yorke okazał się zresztą świetnym showmanem. Wiadomo, jak niemal każdy lider zespołu, przykuwał 98% uwagi publiczności. Gdzieś jacyś Greenwoodowie, mało widoczny O'Brien, schowany Phil Selway, a Yorke? Yorke tańczy, Yorke śpiewa, Yorke żartuje z publicznością, Yorke gra na gitarze, fortepianie, perkusji... Artysta kompletny, no, chyba, że weźmiemy pod uwagę jego brak zdolności lingwistycznych - z prostym "dziękuję bardzo" [dziekuja badzo] musiał mu pomagać Ed O'Brien, bo publiczność niezbyt wiedziała, co Yorke chce nam powiedzieć. Na jednej próbie zresztą się skończyło. Potem kilka razy padało "thank you", co polska publiczność za każdym razem nagradzała burzą oklasków.
Sauron Yorke:
Cały koncert Radiohead to genialnie wyreżyserowane show. Show stworzone za pomocą kilkunastu rur zamontowanych nad sceną... Efekty świetlne, które się na nich pojawiały, robiły niesamowite wrażenie, szczególnie wtedy, gdy ilustrowały teksty, lub gdy teksty stanowiły wizualizację [patrz: "Everything In Its Right Place"]. Kamerki zamieszczone w niektórych rurach pozwalały na śledzenie ruchów poszczególnych muzyków. Dodatkowo obraz z kamer był wyświetlany na telebimie, zawieszonym z tyłu sceny. Wrażenie robiła na mnie obsługa techniczna, która w ułamkach sekund zmieniała lub podstawiała kolejne instrumenty.
Dwa razy wychodzili na scenę, przy głośnym skandowaniu publiczności. Nie, żeby nas tak bardzo lubili, podobnie było w Czechach i Austrii, z jednym, ale niemałym wyjątkiem. Oni nie mieli "Creep"
Przed tym ostatnim kawałkiem Yorke wygłosił najdłuższy tego wieczoru monolog, mówiąc o tym, że nie wiedział, jakie piosenki znamy, a jakich nie [znaliśmy wszystkie], ale "if you don't know this one, it means, that we screwd". Pierwsze dźwięki, myślę "skądś to znam, ale to przecież niemożliwe". A jednak. W najśmielszych oczekiwaniach, układając swoją setlistę marzeń, nie przyszło mi do głowy, że mogę usłyszeć "Creep" na żywo. Przecież ten kawałek jest znany z tego, że niezwykle rzadko pojawia się na koncertach! To był zdecydowany ukłon w stronę polskiej publiczności, za to, że tak długo musieliśmy czekać na ich drugi koncert w naszym kraju. Było warto. Anglicy nie mieli u siebie "Creep" od 8 lat. Kiedy sobie to uświadomiłam, najzwyczajniej w świecie się rozryczałam. Było już dawno po koncercie Radiohead, ostatnim kawałkiem rozłożyli mnie na łopatki. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie mi dane ich zobaczyć.
Kilka słów o supporcie Radiohead, czyli koncercie zespołu Moderat. Przyznaję bez bicia, że z twórczością panów Apparata i Modeselektora zapoznawałam się na dzień przed koncertem. Ich występ bardzo pozytywnie mnie zaskoczył i podobał mi się o wiele bardziej, niż płyta. Świetne wizualizacje i przyjemna muzyka, sprawiły, że była to bardzo dobra zapowiedź Radiohead. Szkoda tylko, że Moderat grał tak wcześnie, gdy było jeszcze jasno, ponieważ ich klimat ich muzyki jest odczuwalny przy zgaszonym świetle. Nie mniej jednak, było to bardzo miłe koncertowe doświadczenie.
PS
Miastu Poznań dziękuję za organizację.
poniedziałek, 24 sierpnia 2009
Byłaś? A nie wyglądasz...
Takie słowa usłyszałam od znajomej, kiedy powiedziałam jej, że byłam na koncercie Nine inch Nails w Poznaniu. Nie wiedziałam, że żeby być trzeba wyglądać ale w porządku. Zostawmy tę kwestię.
Wydaje mi się, że O koncercie NIN w Polsce mogłabym i napisać książkę i nie powiedzieć nic. Dlaczego? Bo ładunek emocji dostarczony przez Reznora i spółkę jest wciąż nie do ogarnięcia.
Miało zacząć się niewinnie, od koncertu Aleca Empire, po którym, przyznaję otwarcie, nie wiedziałam czego się spodziewać. Teraz już wiem, że słowo "niewinnie" to ostatnie, jest ostatnim, jakiego użyłabym do opisania tego występu. Było głośno, mocno i agresywnie [czyli wszystko to, co tygryski lubią ostatnio najbardziej]. Minusem było nagłośnienie. W ogóle nie było słychać krzyków Aleca, nie mówiąc już o zrozumieniu tekstów. Mimo to, Alec, wspomagany muzycznie przez Nic Endo, koleżankę z nieistniejącego już Atari Teenage Riot, dał świetny, energetyczny show, w sam raz na rozgrzewkę. Czysty digital hardcore, jakim uraczył nas Alec, stał na najwyższym poziomie i stanowił świetny prolog całego wieczoru.
Zapomniałam spojrzeć na zegarek, czego nie mogę sobie do tej pory wybaczyć. Na pewno było kilka minut po 22, kiedy na scenie zaczęli się kolejno pojawiać Robin, Justin i Ilan. Zabrzmiały pierwsze dźwięki "Home" gdy na scenie pojawił się Król/Bóg/Absolut Reznor. Zakręciło mi się w głowie, w oczach stanęły łzy szczęścia. Chyba krzyczałam. Ocknęłam się na "Terrible Lie", z pasją odśpiewanym przez Trenta i cały tłum fanów. Później jeszcze przyspieszyli. Po nowym "Discipline" klasyczne "March of the pigs". Poszaleliśmy jeszcze przy "Metalu", genialnym "Reptile", które w wersji koncertowej jest po prostu niesamowite. I chyba właśnie wtedy Trent Reznor po raz pierwszy tego wieczoru pochwalił polską publikę, co było [przynajmniej dla mnie] wydarzeniem bez precedensu. Pośpiewaliśmy przy "The Becoming", po czym przyszedł czas na odrobinę wytchnienia. Widać było, że środkową część koncertu Nine Inch Nails wyraźnie uspokoili, grając mniej znane utwory, by dowalić [powiedziane delikatnie] w końcówce. Po "Gone, still" zagrali zawsze znajdujące odzew wśród publiczności "Wish". Później nieziemska czwórka: "Mr. Self Destruct", "Survivalism", "The Hand That Feeds" i "Head Like a Hole". Reznor w totalnej ekstazie... I zdarłam sobie gardło. Tak zwany remix "Echoplex" uświadomił mi dwie rzeczy, po pierwsze, że Reznor jednak jest zwykłym człowiekiem i czasami się myli, a po drugie, że musi być niebywale zadowolony z koncertu skoro pozwolił sobie na żart. Na koniec obowiązkowo "Hurt". Przyznam, że co do tego utworu miałam największe obawy, byle mu nie przerwać, być cicho, najlepiej przestać oddychać, bo jak nie, to się wkurzy... Nic z tych rzeczy. To, jak zachowali się polscy fani powinno przejść do historii. Wyglądało to tak, jakby ktoś uczył nas jak się zachować, jak śpiewać, w którym momencie być cicho... Byłam dumna, że jestem częścią tej wspaniałej publiki. I po raz drugi tego wieczoru w oczach miałam łzy. Ostatnie dźwięki i było po wszystkim.
Z tylko sobie znanych względów:
Nie pamiętam, kiedy Trent powiedział "you're the best audience in this tour", nie wiem, ile razy usłyszeliśmy komplementy na temat publiczności,nie wiem iloma tamburynami obdarował publiczność, nie pamiętam kiedy zmienił koszulkę... Pamiętam, jak wyszedł, pamiętam jego wściekłe spojrzenie, jak upomniał Robina, jak wyrzucił gitarę na "Hand that Feeds", grymas na "Hurt", jakby za chwilę miał się rozpłakać... Wystarczy, żeby uznać ten koncert za najważniejsze wydarzenie w całym życiu?
Po powrocie do domu, uświadomieniu sobie, co wydarzyło się zeszłego wieczoru... Jeszcze ten Twitter... Na drugi dzień egzamin, ale kto by się tym przejmował. Chciałam więcej. Decyzję o tym, że lecę do Londynu podjęłam w dwie minuty, w ciągu następnych dwudziestu dowiedziałam się, że mam bilet na płytę. Czad. W dodatku nie sam NIN, a NIN|JA, więc byłam w czymś lepszym, niż niebo.
Zanim na oznakowali i sprawdzili, że nie wnosimy czegoś bardziej niebezpiecznego niż pistacje, na scenie zdążył pojawić się duński indie rockowy zespół Mew. Zagrali bardzo poprawny, ale krótki set. Jak dla mnie trochę za statycznie, choć muzycznie w porządku. Udało mi się zobaczyć moje ulubione "Special" i "Repeater Beater" z nowego albumu. Podczas ich występu właściwie nic nie wskazywało na grandę, która miała nastąpić za chwileczkę...
Drugie danie to właściwie deser. Jane's Addiction. Wtedy właśnie się zaczęło. Tłum napierał do przodu, ja razem z nim, efektem czego było wypchnięcie niemal pod barierki [hell, yeah]. Z rozwieszonej przed sceną płachty zrobiono ekran, na którym właściwie rozpoczął się główny występ Jane's. Psychodeliczny klip do "Three days", kilka pierwszych taktów, ekran zaczyna się podnosić. Najpierw zobaczyłam Perry'ego Farrella, później Erica Avery [glad to see you], Stephena Perkinsa i na końcu ciacho wieczoru [forgive me, Trent] Dave'a Navarro. Rozkręcili koncert przy "Mountain Song" i największym hicie "Been Caught Stealing". Perry dosłownie szalał po scenie [i poza nią] mizdrząc się co chwilę do publiczności i pozując fotoreporterom. Skupiał na sobie niemal całą uwagę, nie pozostawiając nic innym. Nawet Navarro był mało widoczny. Trochę szkoda, bo Jane's to trzech świetnych technicznie muzyków. Energia, jaka towarzyszyła ich występowi udzieliła się wszystkim w o2 Arena. Uspokoili występ dopiero na samym końcu, grając moje ulubione "Jane says". Żałowałam, że koncert Jane's trwał tak krótko, jeszcze bardziej natomiast żałowałam, że nie byłam na koncercie JA w Poznaniu. Mądry mart po szkodzie.
W przerwie atmosfera gęstniała. Z uwagą obserwowałam każdy ruch techników, czekając, aż w końcu zgasną światła i na scenie pojawi się Nine Inch Nails. Zdziwiłam się więc, kiedy przy pełnym oświetleniu na scenie pojawił się perkusista, Ilan Rubin, a chwilę po nim wszedł Trent Reznor. Przez ułamek sekundy pomyślałam, że odwoła koncert, bo [shit happens]. Na szczęście mój czarny scenariusz się nie sprawdził. Zamiast tego Trent zaśpiewał pierwsze wersy "Now I'm nothing". Zupełnie się nie spodziewałam. Później obowiązkowo "Terrible Lie". Podczas pierwszych kawałków Rez był wyraźnie wzburzony - rzucał gitarą, przewracał mikrofon, bębny Ilana... Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to nie była zwykła sceniczna ekspresja, tylko szczere wkurzenie Trenta [afera twitterowa]. Później pomyślałam, że mimo wszystko, było to korzystne dla całego koncertu z uwagi na show. Sam set zdecydowanie mocniejszy, od tego, który widziałam w Poznaniu, może dlatego, że to Londyn, do którego Reznor ma sentyment, może dlatego, że zespół wiedział, czego oczekuje publiczność, a może po prostu dlatego, że Rez był wkurwiony i chciał się wyżyć. Nieważne. W jakieś 10 minucie koncertu przypomniało mi się, jak po koncercie w Poznaniu, jego uczestnicy narzekali na brak kultury wśród publiki. Pojedźcie na koncert do Londynu. Tłum napierał tak mocno, że nie byłam wstanie się ruszyć, na twarzy co chwilę miałam obce ręce, czyjeś łokcie wbijały mi się w żebra, policzki, plecy. Nie ma mowy o żadnej kulturze, czy po prostu bezpiecznej zabawie. Obrywało się każdemu po kolei, bez znaczenia na wiek, płeć i kolor oczu. Ochrona nie reagowała na ten kocioł. Pewnie dlatego nie bawiłam się najlepiej. Chociaż czułam, że jest to lepszy koncert, niż ten w Poznaniu, polski występ będę wspominała dużo, dużo lepiej. Nie żebym żałowała. Możliwość zobaczenia Trenta i reszty po raz drugi, to więcej, niż oczekiwałam od życia, biorąc pod uwagę, że jeszcze trzy tygodnie wcześniej nawet nie śniłam o takiej opcji. Koniec tych rozmemłanych frazesów, wracam do gigu. Było obrazoburcze "Heresy" i najlepszy kawałek z ostatniego albumu - "1,000,000". Środkową część, podobnie jak w Poznaniu, wyciszyli przy pomocy m.in. "The Becoming", "La Mer" i "The Fragile". Mocna końcówka, czyli "Wish", "Survivalism" i "DOWN IN IT" [!!!]. Teraz chwilkę o wisience na torcie. Koncert zbliżał się do końca, gdy Reznor wygłosił dość długi monolog, zapowiadając, że teraz na scenie pojawi się gość specjalny, którego cover często grają, że jest on przyjacielem i jedną z największych inspiracji Trenta. "David Bowie" - przemknęło mi przez myśl - "Ale 'I'm Affraid of Americans' już przecież grali..." Zanim mój mózg podał prawdziwą odpowiedź, na scenie pojawił się "The Special Guest". Żywa legenda. Gary Numan. Szkoda, że nie mogłam zobaczyć swojej miny, gdy go zobaczyłam. Ryk publiczności mnie ogłuszył, a on, jak gdyby nigdy nic, zacząć śpiewać "Metal" przy akompaniamencie NIN. Wciąż jeszcze nie wierzę, to GARY NUMAN. GA-RY NU-MAN!!! Nawet nie wiem czy coś powiedział w stronę publiczności, bo przy dźwiękach "Cars" zupełnie odleciałam. Ten występ wynagrodził mi wszystko, to że byłam, półprzytomna, mokra i rozgnieciona. Zniknął tak szybko, jak się pojawił, wymieniając po drodze uścisk z Rezem.
I właśnie w tym momencie zaległa cisza. Już wiedziałam, co teraz zagrają. Takiego wykonania "Hurt" chyba nikt się nie spodziewał. Nawet nie wiedziałam kiedy z oczu zaczęły spływać mi łzy. Jestem niemal na 100% pewna, że Trent też płakał. Przejmujący, poruszający wokal i minimalistyczna, nastrojowa aranżacja. Nic dziwnego, że słuchając tego kawałka zawsze mam ciarki. Słysząc go na żywo... No cóż, kto nie słyszał, może sobie tylko wyobrazić. Na koniec zobaczyłam jeszcze mokrą od łez twarz Robina, której nie zapomnę do końca życia. I znowu było po wszystkim, ale tym razem targały mną zupełnie inne emocje, niż po poznańskim koncercie. Pewnie to przez "Hurt".
Wciąż nie wierzę, że widziałam NIN dwa razy. Nie mogę uwierzyć, że już nigdy więcej ich nie zobaczę. Staram się nie dopuszczać do siebie tej myśli, bo wtedy drętwieję ze strachu.
PS
Ten wpis miał się pojawić dawno, dawno temu, ale z niewiadomych przyczyn nie byłam w stanie spisać tej relacji.
PPS
Co ten Reznor robi z ludźmi...
Wydaje mi się, że O koncercie NIN w Polsce mogłabym i napisać książkę i nie powiedzieć nic. Dlaczego? Bo ładunek emocji dostarczony przez Reznora i spółkę jest wciąż nie do ogarnięcia.
Miało zacząć się niewinnie, od koncertu Aleca Empire, po którym, przyznaję otwarcie, nie wiedziałam czego się spodziewać. Teraz już wiem, że słowo "niewinnie" to ostatnie, jest ostatnim, jakiego użyłabym do opisania tego występu. Było głośno, mocno i agresywnie [czyli wszystko to, co tygryski lubią ostatnio najbardziej]. Minusem było nagłośnienie. W ogóle nie było słychać krzyków Aleca, nie mówiąc już o zrozumieniu tekstów. Mimo to, Alec, wspomagany muzycznie przez Nic Endo, koleżankę z nieistniejącego już Atari Teenage Riot, dał świetny, energetyczny show, w sam raz na rozgrzewkę. Czysty digital hardcore, jakim uraczył nas Alec, stał na najwyższym poziomie i stanowił świetny prolog całego wieczoru.
Zapomniałam spojrzeć na zegarek, czego nie mogę sobie do tej pory wybaczyć. Na pewno było kilka minut po 22, kiedy na scenie zaczęli się kolejno pojawiać Robin, Justin i Ilan. Zabrzmiały pierwsze dźwięki "Home" gdy na scenie pojawił się Król/Bóg/Absolut Reznor. Zakręciło mi się w głowie, w oczach stanęły łzy szczęścia. Chyba krzyczałam. Ocknęłam się na "Terrible Lie", z pasją odśpiewanym przez Trenta i cały tłum fanów. Później jeszcze przyspieszyli. Po nowym "Discipline" klasyczne "March of the pigs". Poszaleliśmy jeszcze przy "Metalu", genialnym "Reptile", które w wersji koncertowej jest po prostu niesamowite. I chyba właśnie wtedy Trent Reznor po raz pierwszy tego wieczoru pochwalił polską publikę, co było [przynajmniej dla mnie] wydarzeniem bez precedensu. Pośpiewaliśmy przy "The Becoming", po czym przyszedł czas na odrobinę wytchnienia. Widać było, że środkową część koncertu Nine Inch Nails wyraźnie uspokoili, grając mniej znane utwory, by dowalić [powiedziane delikatnie] w końcówce. Po "Gone, still" zagrali zawsze znajdujące odzew wśród publiczności "Wish". Później nieziemska czwórka: "Mr. Self Destruct", "Survivalism", "The Hand That Feeds" i "Head Like a Hole". Reznor w totalnej ekstazie... I zdarłam sobie gardło. Tak zwany remix "Echoplex" uświadomił mi dwie rzeczy, po pierwsze, że Reznor jednak jest zwykłym człowiekiem i czasami się myli, a po drugie, że musi być niebywale zadowolony z koncertu skoro pozwolił sobie na żart. Na koniec obowiązkowo "Hurt". Przyznam, że co do tego utworu miałam największe obawy, byle mu nie przerwać, być cicho, najlepiej przestać oddychać, bo jak nie, to się wkurzy... Nic z tych rzeczy. To, jak zachowali się polscy fani powinno przejść do historii. Wyglądało to tak, jakby ktoś uczył nas jak się zachować, jak śpiewać, w którym momencie być cicho... Byłam dumna, że jestem częścią tej wspaniałej publiki. I po raz drugi tego wieczoru w oczach miałam łzy. Ostatnie dźwięki i było po wszystkim.
Z tylko sobie znanych względów:
Nie pamiętam, kiedy Trent powiedział "you're the best audience in this tour", nie wiem, ile razy usłyszeliśmy komplementy na temat publiczności,nie wiem iloma tamburynami obdarował publiczność, nie pamiętam kiedy zmienił koszulkę... Pamiętam, jak wyszedł, pamiętam jego wściekłe spojrzenie, jak upomniał Robina, jak wyrzucił gitarę na "Hand that Feeds", grymas na "Hurt", jakby za chwilę miał się rozpłakać... Wystarczy, żeby uznać ten koncert za najważniejsze wydarzenie w całym życiu?
Po powrocie do domu, uświadomieniu sobie, co wydarzyło się zeszłego wieczoru... Jeszcze ten Twitter... Na drugi dzień egzamin, ale kto by się tym przejmował. Chciałam więcej. Decyzję o tym, że lecę do Londynu podjęłam w dwie minuty, w ciągu następnych dwudziestu dowiedziałam się, że mam bilet na płytę. Czad. W dodatku nie sam NIN, a NIN|JA, więc byłam w czymś lepszym, niż niebo.
Zanim na oznakowali i sprawdzili, że nie wnosimy czegoś bardziej niebezpiecznego niż pistacje, na scenie zdążył pojawić się duński indie rockowy zespół Mew. Zagrali bardzo poprawny, ale krótki set. Jak dla mnie trochę za statycznie, choć muzycznie w porządku. Udało mi się zobaczyć moje ulubione "Special" i "Repeater Beater" z nowego albumu. Podczas ich występu właściwie nic nie wskazywało na grandę, która miała nastąpić za chwileczkę...
Drugie danie to właściwie deser. Jane's Addiction. Wtedy właśnie się zaczęło. Tłum napierał do przodu, ja razem z nim, efektem czego było wypchnięcie niemal pod barierki [hell, yeah]. Z rozwieszonej przed sceną płachty zrobiono ekran, na którym właściwie rozpoczął się główny występ Jane's. Psychodeliczny klip do "Three days", kilka pierwszych taktów, ekran zaczyna się podnosić. Najpierw zobaczyłam Perry'ego Farrella, później Erica Avery [glad to see you], Stephena Perkinsa i na końcu ciacho wieczoru [forgive me, Trent] Dave'a Navarro. Rozkręcili koncert przy "Mountain Song" i największym hicie "Been Caught Stealing". Perry dosłownie szalał po scenie [i poza nią] mizdrząc się co chwilę do publiczności i pozując fotoreporterom. Skupiał na sobie niemal całą uwagę, nie pozostawiając nic innym. Nawet Navarro był mało widoczny. Trochę szkoda, bo Jane's to trzech świetnych technicznie muzyków. Energia, jaka towarzyszyła ich występowi udzieliła się wszystkim w o2 Arena. Uspokoili występ dopiero na samym końcu, grając moje ulubione "Jane says". Żałowałam, że koncert Jane's trwał tak krótko, jeszcze bardziej natomiast żałowałam, że nie byłam na koncercie JA w Poznaniu. Mądry mart po szkodzie.
W przerwie atmosfera gęstniała. Z uwagą obserwowałam każdy ruch techników, czekając, aż w końcu zgasną światła i na scenie pojawi się Nine Inch Nails. Zdziwiłam się więc, kiedy przy pełnym oświetleniu na scenie pojawił się perkusista, Ilan Rubin, a chwilę po nim wszedł Trent Reznor. Przez ułamek sekundy pomyślałam, że odwoła koncert, bo [shit happens]. Na szczęście mój czarny scenariusz się nie sprawdził. Zamiast tego Trent zaśpiewał pierwsze wersy "Now I'm nothing". Zupełnie się nie spodziewałam. Później obowiązkowo "Terrible Lie". Podczas pierwszych kawałków Rez był wyraźnie wzburzony - rzucał gitarą, przewracał mikrofon, bębny Ilana... Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to nie była zwykła sceniczna ekspresja, tylko szczere wkurzenie Trenta [afera twitterowa]. Później pomyślałam, że mimo wszystko, było to korzystne dla całego koncertu z uwagi na show. Sam set zdecydowanie mocniejszy, od tego, który widziałam w Poznaniu, może dlatego, że to Londyn, do którego Reznor ma sentyment, może dlatego, że zespół wiedział, czego oczekuje publiczność, a może po prostu dlatego, że Rez był wkurwiony i chciał się wyżyć. Nieważne. W jakieś 10 minucie koncertu przypomniało mi się, jak po koncercie w Poznaniu, jego uczestnicy narzekali na brak kultury wśród publiki. Pojedźcie na koncert do Londynu. Tłum napierał tak mocno, że nie byłam wstanie się ruszyć, na twarzy co chwilę miałam obce ręce, czyjeś łokcie wbijały mi się w żebra, policzki, plecy. Nie ma mowy o żadnej kulturze, czy po prostu bezpiecznej zabawie. Obrywało się każdemu po kolei, bez znaczenia na wiek, płeć i kolor oczu. Ochrona nie reagowała na ten kocioł. Pewnie dlatego nie bawiłam się najlepiej. Chociaż czułam, że jest to lepszy koncert, niż ten w Poznaniu, polski występ będę wspominała dużo, dużo lepiej. Nie żebym żałowała. Możliwość zobaczenia Trenta i reszty po raz drugi, to więcej, niż oczekiwałam od życia, biorąc pod uwagę, że jeszcze trzy tygodnie wcześniej nawet nie śniłam o takiej opcji. Koniec tych rozmemłanych frazesów, wracam do gigu. Było obrazoburcze "Heresy" i najlepszy kawałek z ostatniego albumu - "1,000,000". Środkową część, podobnie jak w Poznaniu, wyciszyli przy pomocy m.in. "The Becoming", "La Mer" i "The Fragile". Mocna końcówka, czyli "Wish", "Survivalism" i "DOWN IN IT" [!!!]. Teraz chwilkę o wisience na torcie. Koncert zbliżał się do końca, gdy Reznor wygłosił dość długi monolog, zapowiadając, że teraz na scenie pojawi się gość specjalny, którego cover często grają, że jest on przyjacielem i jedną z największych inspiracji Trenta. "David Bowie" - przemknęło mi przez myśl - "Ale 'I'm Affraid of Americans' już przecież grali..." Zanim mój mózg podał prawdziwą odpowiedź, na scenie pojawił się "The Special Guest". Żywa legenda. Gary Numan. Szkoda, że nie mogłam zobaczyć swojej miny, gdy go zobaczyłam. Ryk publiczności mnie ogłuszył, a on, jak gdyby nigdy nic, zacząć śpiewać "Metal" przy akompaniamencie NIN. Wciąż jeszcze nie wierzę, to GARY NUMAN. GA-RY NU-MAN!!! Nawet nie wiem czy coś powiedział w stronę publiczności, bo przy dźwiękach "Cars" zupełnie odleciałam. Ten występ wynagrodził mi wszystko, to że byłam, półprzytomna, mokra i rozgnieciona. Zniknął tak szybko, jak się pojawił, wymieniając po drodze uścisk z Rezem.
I właśnie w tym momencie zaległa cisza. Już wiedziałam, co teraz zagrają. Takiego wykonania "Hurt" chyba nikt się nie spodziewał. Nawet nie wiedziałam kiedy z oczu zaczęły spływać mi łzy. Jestem niemal na 100% pewna, że Trent też płakał. Przejmujący, poruszający wokal i minimalistyczna, nastrojowa aranżacja. Nic dziwnego, że słuchając tego kawałka zawsze mam ciarki. Słysząc go na żywo... No cóż, kto nie słyszał, może sobie tylko wyobrazić. Na koniec zobaczyłam jeszcze mokrą od łez twarz Robina, której nie zapomnę do końca życia. I znowu było po wszystkim, ale tym razem targały mną zupełnie inne emocje, niż po poznańskim koncercie. Pewnie to przez "Hurt".
Wciąż nie wierzę, że widziałam NIN dwa razy. Nie mogę uwierzyć, że już nigdy więcej ich nie zobaczę. Staram się nie dopuszczać do siebie tej myśli, bo wtedy drętwieję ze strachu.
PS
Ten wpis miał się pojawić dawno, dawno temu, ale z niewiadomych przyczyn nie byłam w stanie spisać tej relacji.
PPS
Co ten Reznor robi z ludźmi...
czwartek, 13 sierpnia 2009
Jak z niedźwiedzia zrobić 4 żarówki, czyli nowy klip Grizzly Bear
Klip do kawałka "Two weeks" z ostatniego albumu nowojorczyków "Veckatimest". Reżyseria Patrick Daughters.
Moja muzyka śniadaniowa.
Moja muzyka śniadaniowa.
Subskrybuj:
Posty (Atom)